Beskid Żywiecki jako pierwsze odwiedzone pasmo w 19tym roku.

Minęło prawie trzy miesiące, przez które nie byłem w górach. Góry w między czasie zasypało śniegiem, zimy takiej od dawna brakowało, więc jakoś torowanie w metrowych i większych zaspach mnie nie pociągało. Mijały dnie, a śnieg sypał, sypał...no dobra nie cały czas padał, ale całkiem sporo zasypało góry.
Nie ukrywam też, że jakiegoś wielkiego parcia na wyjazd w góry nie miałem. Ale w końcu stwierdziłem, że czas by jednak, gdzieś pojechać.



Tradycyjnie jak to u mnie w zwyczaju, planów były setki. No nie setki, ale o kilku miejscach myślałem. Jednak niektóre odpadły przez niepewność, czy będą przetarte szlaki, inne z racji odległości. Odpadały również miejsca lubiane szczególnie, stanie w korku z, czy do miejsca docelowego, nie jest czymś co lubię. W między czasie prognozy płatały figla. W jeden dzień pokazywały na weekend słońce, by następnego chmury... Raz w sobotę słońca miało być więcej, raz w niedzielę. W piątek przestałem patrzeć na nie. Zapadła decyzja - jadę w sobotę.
Jeszcze tylko pytanie, czy szlak przetarty, wysłane przez fejsa do schroniska i gdy dostałem potwierdzenie, że śnieg ubity, szlak przetarty, to robię ostatnie zakupy i z wieczora wyciągam plecak.
Rano ledwo wstaję, zjadam śniadanie, pakuję się i wsiadam w auto. Jadąc klnę na siebie pomiędzy ziewaniem, po co tak wcześnie się zrywałem, po co w ogóle jadę w góry. Jestem niesamowicie umęczony po tygodniu pracy, zastanawiam się jak ja się wdrapę na górę...
Wreszcie po 1,5 godziny drogi, parkuję auto, przebieram buty, zarzucam plecak i ruszam. Jest rześko, za plecami gdzieś za górami niebo się rumieni...

Spać już mi się nie chcę, jednak sił do wędrówki za dużo nie ma. Pukam się w czoło po co wziąłem statyw, skoro wschodu pewnie nie obejrzę, a na zachód nie planuję zostać u góry. Tylko mi ciąży na plecach... Jednak oglądam się za siebie, bo na niebie takiej palety barw dawno nie widziałem:

Dostałem informację, że szlak jest średnio oznakowany (to ze schroniska), że jest mega nudny (to od kolegi), że słabo oznakowany; wychodzę na polanę i tu gubię się pierwszy raz.

Idę tymczasem za śladami. Pod lasem odwracam się i postanawiam jednak skorzystać ze statywu.

Ktoś poznaje ten stożek z lewej?

Tak to Babia Góra!:

Robię kilka zdjęć. Słońce jakieś takie rozmyte. 

Więc składam statyw, a ono właśnie wychyla się za siodła, więc znowu rozkładam go:

No dobra, ale nie napisałem gdzie się dziś wybieram. Moim celem jest Romanka, jeden z wyższych szczytów Beskidy Żywieckiego, oraz schronisko na hali Rysianka. Miejsce znane, przeze mnie wiele razy odwiedzane. Swego czasu, była to pierwsza myśl, kiedy chciałem jechać w góry. To tu pierwszy raz w góry pojechałem, "wracając w góry", to tu robiłem swoje kawalerskie. Moje ulubione szlaki to żółty z hali Boraczej przez Radykalną Halę, i zielony z Żabnicy skałki (najszybszy). Kilka lat temu, podchodziłem ze Złatnej niebieskim wracając czarnym, czerwonym ze Słowianki robiłem kółko ponad dekadę temu, również w tamtym czasie szlakiem w stronę Trzech Kopców szedłem. Nie szedłem jeszcze od północnej strony, więc tym razem to właśnie tę opcję wybrałem.
Wyruszyłem z Sopotni Wielkiej czarnym szlakiem i to z niego, nieco ponad Sopotnią oglądam wschód słońca.
Tym razem składam i doczepiam statyw do plecaka i ruszam. Jako, że nie widać szlaków, nie idę dalej po śladach, posiłkuje się mapą w telefonie. Muszę kilkanaście metrów przedrzeć się przez las. Tu pierwszy raz noga mi wpada w śnieg, tym razem po kolano. Odnajduje ścieżkę i ruszam w górę. Po chwili doganiam turystę, przez chwilę się będziemy mijać. 

Dość szybko wychodzimy z lasu, widoki coraz ładniejsze. 

Póki co prognozy się sprawdzają (te poranne). Jest słonecznie, trochę (sporo) chmur na  niebie, liczę, że te późniejsze prognozy się jednak nie sprawdzą. Słońce miało być z rana i popołudniem.
Nic to, co ma być, to będzie. Oglądam Babia za mną, z lewej Pilsko.


Mijam kępę drzew i uderza we mnie zimny wiatr. Ech a planowałem zjeść pierwsze kanapki i napić się piwa. Tymczasem zmieniam obiektyw:


Znajduję wykrot, który jednak niewiele osłania od wiatru. Posiłek jaki planowałem zjadam, wypijam szybko piwo, które na takim zimnie smakuje mi średnio (wolałbym grzańca ;) ) i ruszam dalej.
Prognozy niestety zaczynają się spełniać. Od południa nadchodzi wał chmur:

Tu widać jak niewiele błękitu zostało:

Przede mną mam nadzieję, że pierwszy szczyt:

Kotarnica to jeszcze nie jest. Pod samymi drzewami odbijam by zrobić zdjęcie Beskidu Śląskiego, bez drzew w kadrze. Idę po skorupie, gdy nagle noga wpada mi głęboko w śnieg, odzywa się ból... W domu, okazuję, że mam nieźle obdarty piszczel. Ale zdjęcie robię:

Wracam na szlak, znowu z dwa razy się zapadam. Wieje jak diabli, mam szczerze cykora, patrząc na połamane konary drzew:

W ciągu kwadransa zrobiło się ponuro, nieprzyjemnie. Po słońcu już śladu nie ma. Doganiam znowu turystę, który zakłada rakiety. Osiągam pierwszy szczyt, Kotarnice (1160 m. npm).

Tu śnieg jest lekko brejowaty, zaczynam się zapadać, postanawiam założyć stuptupy. Kolejny raz mijają mnie te same osoby. Wygląda to tak. Jeden z nich leci z przodu i później czeka na kolegę, który powoli idzie z tyłu. 
Mijam małe siodło i zaczynam podejście. Ślady kluczą, tu zaczynam rozumieć, co oznaczało ostrzeżenie o kiepskim oznaczeniu szlaku, wyprzedzam ostatni raz faceta w rakietach. 
To za mną.

Gdzieś tu biegnie szlak...

Powoli podchodzę, gdy między drzewami, zza Pilska wyłania się jakaś piramida:

tak to Tatry! Jestem ciekaw, czy dalej, jeszcze je obejrzę...
Tymczasem osiągam Majcherkową:

Śniegu jest sporo!
Tu próbuje podejrzeć widok na Śląski Beskid, ale drzewa są za nisko ucięte ;) :

Widać, że ułamane kikuty nie są stare, więc to pewnie sprawka śniegu, bądź wichury.
W końcu jest kawałek przerwy, coś widać, a dokładnie Baranią i Skrzyczne:

Ruszam dalej, są ślady skuterów śnieżnych:

Gdy mijam spróchniały pieniek, wiem, że do głównego celu, a dokładniej do najwyższego punku dzisiejszej wycieczki, mam już naprawdę blisko.

Jest i on, szczyt Romanki, 1366 m. Mój pierwszy tysiecznik w tym roku. 

Nawet się nie zastanawiam nad przerwą, tylko od razu ruszam ku schronisku.
Na Romance byłem już czwarty raz, pierwszy zimą. I szczerze, to o wiele ładniej tu jest latem, choć las porastający szczyt jest przerzedzony (to górna granica regla), stoją tu kikuty drzew. Mimo, to trawy, skały i mokradła tworzą na prawdę ładny widok. Zimą...nie ma tego efektu.

zima... i...
...i lato.

Ciekawi Was ile jest śniegu?
O tyle:


Wychodzę na Halę Łyśniowską:

Tu dostrzegam jednego z panów, to penie ten, który kilka razy czekał na kompana. Tu jest już w połowie Hali Pawlusiej. Widać już też schronisko na Hali Rysiance. Dość szybko osiągam górną część hali, tu dochodzi czerwony (Główny) Szlak Beskidzki, biegnący z Węgierskiej Górki.
Robię zdjęcie panoramy Beskidu Śląskiego:

Po kolejnej chwili, odwracam się, robiąc zdjęcie Romanki:

Widzę turystów podążających zielonym szlakiem z Żabnicy. Jak wspomniałem, lubię ten szlak. Bo szybko można dojść do schroniska, bo to właśnie na tym szlaku, po latach, wróciłem do chodzenia po górach. Pamiętam, że po nocce nie mogłem się dobudzić, więc ruszyliśmy z kolegą dobrze po 12stej. Po drodze w Węgierskiej zjedliśmy pizze i w końcu po 15tej zostawiliśmy auto i ruszyliśmy. W jeansach, bez czołówek, czy latarek, za to z wiśniówką w listopadowy zmierzchający dzień. Szlak znałem, dwukrotnie nim już szedłem, jednak wtedy od kilku dni padał śnieg, a kolega dopiero po tym wypadzie został zarażony górami. Wtedy po wejściu do lasu zaczęło się pytanie co chwile, czy daleko...i moje odpowiedzi, tak za zakrętem, za tamtym drzewem i tak dalej. W połowie drogi już po ciemku spotkaliśmy chłopaków co schodzili, dzięki czemu połowę drogi mieliśmy już przetorowaną. I mimo braku światła (no dobra przyświecaliśmy sobie telefonem w poszukiwaniu szlaków na drzewach), właśnie na tej hali, tu już dotarliśmy po ciemności całkowitej, minęliśmy skrzyżowanie szlaków. No ale nic dziwnego, jak zapadaliśmy się po pas w śniegu. Oczywiście po chwili się wróciliśmy, potem spotkaliśmy chłopaków, którzy wyszli po dwie pary turystów (szli od rana czerwonym z Węgierskiej; była 18ta). 
Dziś ta krzyżówka wyglądała tak:


Teraz zostało upierdliwe podejście do schroniska. Na prawdę, nie lubię tego odcinka. Ech. Czas się obejrzeć za siebie:

W końcu wypełzam na halę...i mam szczęście. Hala Rysianka, to jedno z najbardziej widokowych miejsc. Widać stąd oczywiście Babią i Pilsko, widać Małą Fatrę, oraz Tatry:

Tu widok z rana, z mojego kawalerskiego :

No dobra, jestem głodny czas coś ciepłego zjeść. Więc wchodzę do schroniska. Miałem nadzieję, że jeszcze nie będzie dużej ilości turystów, jednak jest już 11ta (trasa zajęła mi godzinę więcej niż czas mapowy), stołówka jest pełna turystów. Zamawiam kotleta (niestety pierogów z mięsem nie ma), przysiadam na ławce i oglądając mapę czekam na posiłek. 
Po pół godzinie tłumy (siedzę obok lady, więc ruch tu spory), trochę mnie męczą, ja odpocząłem, wyschnąłem, wiec ruszam w drogę powrotną. Po wyjściu, okazuję się, że widoczność spadła, Tatry ledwo widoczne, światła w południe nie lubię, więc pierwsze zdjęcie robię...na dole hali pewnej starszej pani, która podąża na mszę w schronisku na Lipowskiej hali.
Zresztą osób wchodzących tym szlakiem jest więcej. Zaczyna być ślisko, jest ostro w dół. Zakładam raczki. 

Myślałem, że zejście czarnym do Złatnej jest ostre, ale to jest chyba ostrzejsze. 
Oczywiście źle zakładam raczki, więc po chwili muszę je poprawnie założyć. Ale od tego momentu idzie się lepiej. 
Na szczęście dość szybko osiągam drogę, ta jest odśnieżona, więc po chwili idąc nią, kapuje się, że szlak tędy nie idzie. 

Przy drodze słychać szum strumienia, do niego dopływają kolejne mniejsze strumyki, tworząc fajne obrazki:

Mijam, a raczej my, bo przede mną schodzi dziewczyna, a za mną kolejni turyści, wiatę:

Jednak odśnieżony śnieg tworzy niezłe zaspy, więc mimo chęci napicia się herbaty, idę dalej.
Mijam odbicie szlaku:
Do torowania :))

Po chwili zostaję z tyłu, bo wykorzystuje zaspy jako statyw:

Mijam pierwszy plac, gdzie stoją auta. Pierwsze domy. Chwilę później słyszę krzyki dzieci. Ale to za rzeką. Po chwili, już wiem skąd taka radość w tych krzykach, to kulig:

Ale nie taki robiony za autem, ale za saniami z koniem:

Na przystanku, zjadam bułki, popijam herbatę i mijam miejsce szczególne:

Zakaz wstępu. Prywatna, prywatny...ech...

Zostaje "parę" kroków do zrobienia i zbliżam się do auta.


Na koniec zostawiam sobie sesję wodospadu w Sopotni. Niestety ale nie udana. Wiem, jaki filtr muszę kupić:


I w ten sposób kończę pierwszą wycieczkę w 2019 roku.
Trasa jaką przeszedłem to: ok 17km z przewyższeniem prawie tysiąc metrowym (mapa mówi o 957m), w czasie ok 8,5 h. Jak na pierwszy raz po kilku tygodniach zapuszczania brzucha, to nawet nieźle... ;)
Więcej zdjęć w linku .

dzięki za przeczytanie :)

Komentarze

  1. Widoki bajeczne i mniemam, iż wrażenia jeszcze piękniejsze :) Dzięki za ucztę dla zmysłów Wiktor. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne zdjęcia z ciekawym opisem fajnej wyprawy..jeszcze tam nie byłam, zainspirowałeś mnie :) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje. A ja podobno narzekałem w tej relacji na kiepskie zdjęcia, kiepską pogodę ;)

      Usuń

Prześlij komentarz