Wschód słońca - w Beskidzie Wyspowym.

Marzec. Miesiąc, nie wiem czy nie gorszy od listopada. Szaro, ponuro, błotniście i zimno, a cieplejsze dni dające nadzieję, że zima się kończy i przychodzi wiosna, to taka podpucha bo następnego dnia znów jest albo zimniej, albo zaczyna padać, czasem nawet i śnieg się jeszcze nadarzy. I o ile na "nizinach" zaczynają się pojawiać bazie, pąki na gałęziach, czy też kwiaty, a ptasi śpiew w lasach coraz głośniej rozbrzmiewa, to wyżej, na szczytach gór jest jeszcze zimowo. Zima ma jednak jeden plus. Wschody słońca są dość późno, stąd nie trzeba zarywać nocy, by móc się na taki spektakl wybrać. O ile się wybierze miejsce dość blisko domu, oraz wybierze się grudzień, bądź styczeń, czyli miesiące, gdy noce są najdłuższe. Marzec na wschody, już taki super jednak nie jest...

Obecny rok rozpocząłem górsko w Sudetach i na kolejne wycieczki jeździliśmy coraz bardziej na wschód. Kolejno - Góry Sowie, Beskid Śląski i Mały, Pogórze Wielickie, a kolejną wycieczka jest jeszcze dalej, bo na wschodnich rubieżach Beskidu Wyspowego. Dlatego zamiast wstać o normalnej porze, jak na wycieczki w góry, budzę się o 2 w nocy. Godzinę później wyruszam w drogę, by dosłownie kilka minut po 5tej zaparkować auto pod kaplicą w w Stańkowej. Mam niecałą godzinę do wschodu, ale fajnie by było być wcześniej na górze. Jednak już początek zwiastuje, że nie będzie to wyglądało jak sobie zaplanowałem. Przy zakładaniu plecaka, zrywam zegarek. Chwilę się męczę, by w świetle czołówki włożyć pasek na zegarek, bo wiem, że jak go włożę do kieszeni, czy plecaka, to pewnie go zgubię...więc po chwili się uspakajam i to oznacza sukces. Ruszam w końcu, od razu łapiąc zadyszkę, bo droga zaczyna się mocno wspinać do góry. Niebo za mną zaczyna się czerwienić, a fronty nielicznych domów zaczynają jaśnieć. 

Szybko nabieram wysokości, mimo powolnego tempa...więc w końcu wychodzę ponad linię drzew i na chwilę staję podziwiając widoki:

Moim zdaniem, te ostatnie kilkadziesiąt minut nocy, zanim wstanie słońce, to najpiękniejsza pora dnia!

Chwilę wcześniej musiałem wybrać, w którą drogę, jedną z kilku, skręcić. Na mapie niestety nie ma ich naniesionych, więc nie wiadomo dokąd one zmierzają. Ja na szczęście wybieram właściwe odbicie. Pod lasem stwierdzam, że można było tu podjechać, ale z drugiej strony, nie oglądałbym wtedy tych chwil kiedy dzień się budzi. Zresztą, nie ma co myśleć nad rozlanym mlekiem, wkraczam w las. Idąc tu, planowałem wejście na wieżę pod Jaworzem, skąd chciałem skupić na widokach na wschód, na Beskid Sądecki, liczyłem, że może mgły wyjdą, ale gdy wychodzę w końcu na grzbiet, to widok na Tatry mnie dosłownie wbija w ziemię! Mimo tego, że czytałem, że i je, stąd widać.


Przy okazji, ktoś ma niezłą fantazję, okrągły dom, a może wieża?
Tymczasem robi się coraz jaśniej, a widoki są tu ograniczone, więc ruszam ku wieży. Im wyżej wędruje, tym coraz więcej pojawia się też śniegu. W końcu po chwili jestem, na skraju polany i wieżę już widać, ale ona stoi pod lasem. Jednak do niej, jeszcze kilka minut podejścia mnie czeka... Niemniej już stąd odsłaniają się widoki na Tatry i w końcu mam okazję ujrzeć jak padające promienie oświetla, przybielone szczyty:

Na zdjęciach widziałem takie widoki, a teraz sam to chłonę:

Pięknie!
Do samej wieży pozostało już niedaleko. Jednak wiem, że nie zdążę na czas. Mimo bardzo wczesnej pobudki, dość forsownego tempa podejścia, wiedziałem, że nie zdążę przybyć te pół godziny przed wschodem, ale liczyłem, że na sam wschód się jednak uda. No jednak nie. Oglądam się w kierunku słońca i widzę, że to tuż tuż. Niebo robi się pomarańczowe, pewnie słońce już wyszło nad horyzont, mnie jednak przesłania je Babia Góra :

I gdy jeszcze wyżej podchodzę, widzę, że miałem rację, ale na całe szczęście, nad samym horyzontem wiszą gęste chmury, więc...w sumie nic nie straciłem. Humor mi się poprawia, tym bardziej, gdy obecnie robi się całkiem przyjemny widok:

Już się nie śpiesząc, ostatnie metry pod wieżę pokonuje w tempie spacerowym. Odwracam się i mogę podziwiać okolicę zalewaną pomarańczowymi barwami:


Skoro już dotarłem pod wieżę, to wdrapuję się na nią. Dosłownie wdrapuję, bo wejście odbywa się po stromych schodach, ba, dla mnie to bardziej drabiny są. Póki co, Tatry "zgasły", więc mój wzrok skierowany jest na wschód:
Babia Góra a w tle Jaworze w Beskidzie Grybowskim.

Widok na drogę, która nas tu przyszedłem, w świetle pomarańczowych promieni wschodzącego słońca:

Robię kilka zdjęć, ale słońce zaczyna już wędrówkę po niebie, więc jest ponownie czas na podziwianie widoku Tatr:

Widoczne są na pierwszym planie grzbiet Wielkiej Góry, następnie Jasieńczyk, szczyt w jednym z grzbietów Modyni (to Beskid Wyspowy), a za nimi Pasmo Lubania (Gorce), pod samymi Tatrami. Na końcu Tatry, z Hawraniem i Płaczliwym Wierchem (Tary Bielskie), zza których wyłaniają się najwyższe szczyty Tatr Wysokich, min Łomnicki Szczyt, oraz dobrze widoczną piramidę Lodowego, nad Lubaniem Ganek, Wysoka, oraz Rysy z Niżnymi Rysami. Tu zbliżenie na najwyższe szczyty Tatr:

Teraz nadszedł czas na zejście z wieży. No dawno takiego cykora nie miałem. Chyba ostatni raz, schodząc z wieży na Mogielicy. Tak samo strome schody, tylko na dole jedna belka zamiast balustrady i to na takiej wysokości, że jakbym z drugiego szczebla poleciał, to pewnie od razu za nią. Dobrze, że szczeble nie są ani ośnieżone, ani oblodzone. Oj dawno się tak mocno nie trzymałem poręczy 😁. 
Po zejściu czas na śniadanie. Nasyciwszy głód, postanawiam puścić drona w powietrze. 
Tym razem nie robię żadnego zdjęcia, a trochę oblatuję okolicę (film pewnie będzie za kilka dni).
No i robię sobie zdjęcie:

po czym...nagle suwak od kurtki mi się rozpina i kolejną dłuższą chwilę z nim walczę. Nie mogę go wpierw odsunąć, by następnie już mocno wychłodzony, szarpać się, bo nie chce mi się złapać zamek i się co chwila suwak rozpina i gdy już myślę, że oto nastał koniec mojej wycieczki, bo mróz jest całkiem spory, do tego lodowaty wiatr dość mocno dmucha i nie dałbym rady iść z rozpiętą kurtką, po prostu bym zmarzł jak diabli...gdy po dziesiątej próbie...udaje się. W końcu zamek złapał. Uffff. Ruszam. 
Śniegu zaczyna być tak ponad kostkę, do tego pod nim jest warstwa lodu, co powoduje, że co kilka kroków nogi mi ujeżdżają. Robię zdjęcie wieży:

i kontynuuje moją wędrówkę. Wchodzę do bukowego lasu i... No ja po prostu uwielbiam buczyny! To las, który nawet zimą, pięknie się prezentuje:


Zdobywam pierwszy szczyt, Jaworz. Na szczycie nie robię zdjęcia, bo jestem zmarznięty, a dokładnie moje stopy, do tego jestem zmęczony, bo jednak pierwsze mocne tempo dało mi w kość, a ujeżdżające nogi mnie dodatkowo dobiły (oczywiście raczki siedziały na dnie plecaka). Zakładam drugą parę skarpet i znowu rozpina mi się kurtka. W ciszy pada nagle niecenzuralne słowo! Wrrrr.
Gdy ruszam dalej i noga mi znów ujeżdża, to przychodzi mi myśl, że po co mi to wszystko? Właziłem, a teraz zaczynam schodzić, by za chwilę znowu się wdrapywać? No po co to? Wychodzi jednak brak snu (spałem z 3 godziny), zmęczenie po tygodniu pracy i niewiele brakuje, a znów bym zawrócił. Dzwoni żona, chwilę rozmawiamy i ruszam dalej. Wokół zima na całego, łapę się na myśli, że całkiem ładnie to wygląda, ale nie ukrywam, że jestem tym zaskoczony. Góry nie wysokie, więc myślałem, że śniegu będzie mniej. Miałem nadzieję, że może pochwalę się poszukiwaniem wiosny, no ale jest jak jest. Dobrze, że w lesie nie czuć wiatru, bo jego lodowe podmuchy tylko wysysały we mnie chęci do wędrówki. Idę dalej i gdy zaczyna mi się robić cieplej w stopach, powraca humor. Mijam jakieś polanki, a między drzewami bieleją odległe Tatry. Po dłuższej chwili, docieram do szczytu Sałasza, mijając pod nim polanę, a przy niej dwie ławki, latem musi tu być ładnie, dziś jednak uciekam przed wiatrem.
Na szczycie:


Piękna pogoda, brak wiatru, oraz brak widoków, zachęca mnie by ruszyć dalej, ku drugiemu z Sałaszy. Poniżej jednak las się przerzedza, a zza drzew wyłaniają się widoki. Chwilę na nie poluję. Tym razem jednak używam podręcznego zooma.
Są oczywiście Tatry:

Jest Babia Góra, królowa Beskidu Żywieckiego, a nie ta wcześniej widziana 😉:

Jest wieża na Modyni na tle Tatr:

Jest też wieża na Lubaniu pod postrzępionymi kłami tatrzańskimi:

Mijam zielony szlak dochodzący z Pisarzowej, a po chwili odejście czarnego do Laskowej. Tu łapie mnie mały skurcz, który po chwili przechodzi. Wychodzę na polanę pod Sałaszem Zachodnim i zamieram w zazdrości patrząc, jak ktoś ma niesamowity widok z balkonu/werandy...aż się chwilę rozmarzyłem jakby to było fajnie codziennie wychodzić z kawą i podziwiać widoki...jednak szybko wracam na ziemię. Po pierwsze na co dzień, to ja pracuję, po drugie to nie mój dom 😌 ale widok przepiękny:


Po chwili dopada mnie kolejny, ale już bardzo mocny skurcz prawego uda. Na mapie widzę, że powinna być w pobliżu wiata, więc z bólem wdrapuję się te ostatnie kilka metrów, dzięki czemu zdobywam trzeci dziś szczyt, Sałasz Zachodni. Zjadam batona, kanapkę, popijam ciepłą herbatą, a skurcz po chwili na szczęście ustępuje...no to teraz mam problem. Wiem, że żadna pętla nie wchodzi w grę, ale jak sobie przypomnę podejście na Jaworz...oglądam mapę szukając alternatywy. Wstępnie miałem zejść na południową stronę, potem wymyślałem, przejście północną stroną, no ale teraz jednak chyba trzeba będzie wrócić po swoich śladach. Ruszam w drogę powrotną, schodząc znów nad pięknie położone domostwa. Zamiast wdrapywać się pod górę, postanawiam jednak zrobić trawers i ruszam ledwo widoczną pod śniegiem drogą, która jednak szybko ginie w lesie i w końcu dochodzę do czarnego szlaku. Patrząc na las rosnący przede mną, ruszam szlakiem ku grzbietowi, by na końcu podejścia, znów walczyć z bólem skurcza. Aparat pierwszy raz od dawna ląduje w torbie, nie mam na nic ochoty. Tak mijam Sałasz i wędruje lasem, robiąc coraz częstsze postoje. Dochodzę do polany, z której oglądałem panoramę na północ. Jakaż różnica w widoczności, tj smogu. Rano:

i w południe:

No teraz pozostało wejść na Jaworz. Zaczynam się wdrapywać, początkowo to jest takie niewielkie, ale ciągłe podejście. Oczywiście nogi mi ujeżdżają. I gdy przede mną wyrasta, krótkie ale solidne podejście...przychodzi drugi kryzys. Czuję, że skurcz się gdzieś tam czai i zamierza mnie dorwać, przy najbliższym wysiłku. Więc po chwili, schodzę w drogę, którą ktoś jechał, są przysypane ślady zapewne quada. W ten sposób omijam szczyt Jaworza, ale zamiast wyjść na grzbiet, którym podchodziłem...wychodzę na dużo wcześniejsze. Widzę biały budynek, który jak sądzę jest kaplicą pod którą stoi auto i nawet się zaczynam cieszyć, gdy po chwili uświadamiam sobie swoją pomyłkę.

Piękny widok, fajny dom, ale ja mam jeszcze spory kawał drogi do auta. Jakaś pomroczność mnie ogarnęła i dopiero oglądając zdjęcia, oraz pisząc relację, zdałem sobie sprawę, że zapomniałem, że przecież ja nie wyszedłem od północy pod wieżę, a spory kawałek na wschód od niej. Poniżej mapka, na niebiesko trasa podejścia, w kółku miejsce gdzie zostawiłem auto, na czerwono "skrót" oraz miejsce, gdzie chwilę bezradnie próbowałem zaczarować:

Przyszła mi do głowy myśl, by dalej ruszyć trawersem przez pola, aby dojść do "mojego" grzbietu. Musiałbym przejść poniżej widocznego domostwa i wbić się potem w las:

więc postanawiam zejść jednak w dół. Na mapie widzę, że drogą, dojdę do auta, choć lekkie kółko trzeba będzie zrobić. Ruszam po śladach jakiegoś zwierzaka. Na drogę wychodzę przy parkingu Hubertówki, agroturystyki. Chwilę myślę, czy by nie wejść na coś ciepłego do zjedzenia, ale z pełnym brzuchem idzie się źle, więc ruszam w dół:

Idąc widzę, jak jakiś spory ptak, wzbija się w powietrze. Na szczęście nie odlatuje, a zaczyna wznosić się, cały czas szybując. Zdążę zmienić obiektyw i zaczynam polowanie na niego. Jest o tyle łatwo, bo myszołów zwyczajny, co kółko nad doliną, zbliża się ku mnie:

 Parę chwil wcześniej, jeszcze w lesie na drzewo ucieka przede mną ruda wiewióra, a gdy zbliżam się do kapliczki, w lasku za nią, ucieka małe stadko saren. Pod kapliczką postanawiam jednak zmniejszyć wagę plecaka, zjadając kanapkę, batona i wypijam resztki herbaty. Wtedy też ucieka mi, zanim zmienię obiektyw, dzięcioł duży. Żałuje, bo siedział na drzewie obok, a kiedyś już próbowałem zrobić mu zdjęcie...ruszam w drogę. Będąc na końcu przysiółka Gołębiówka, odwracam się i...nie powiem, robi ten Jaworz niezłe wrażenie:

 Rozpoczynam zejście, wchodzę w las, więc sądzę, że widoki się skończą. A gdzież tam. Po chwili wychodzę na polankę:

następnie mijam trzy domowy przysiółek "U Garboca", gdzie droga przebiega między domami a stodołami:

na koniec ostatni raz się oglądam, by potem przejść już doliną Potoku Stańkowskiego do auta.

Jest i auto, zaparkowane pod małą kapliczką 😁:

Na koniec mapa w wersji 3d:

i statystyka.
Do domu wróciłem po 12 godzinach od wyjścia. 
Przeszedłem prawie 19km, robiąc ponad 850metrów podejścia.

I w ten sposób, kolejne miejsce z mojej listy, zostało odhaczone. Czy było warto? Jasne. Przez cały dzień praktycznie nikogo nie spotkałem (poza kilkoma osobami, już w przysiółkach), Sałasze może nie są zbyt widokowe, bo praktycznie od Jaworza do polany pod Zachodnim Sałaszem, góry te porasta las, ale jak już jest możliwość widoków, to one wręcz powalają. A taki las, ja lubię, więc sądzę, że jeszcze na wieżę, w te okolice wrócę.
Dziękuje :)

Komentarze

  1. Widoki na Tatry w pyte! Beskid Wyspowy bardzo szanuję. Tak jak piszesz, jest las, las i las. Ale jak wyjdziesz z lasu i trafisz na widoki, to "szczenka" na ziemi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak! Zresztą, te góry, nawet w tych "niższych" częściach potrafią dać w kość, jak spojrzałem na zegarku ile metrów przewyższeń zrobiłem...to byłem mocno zdziwiony. Choć mnie równie urzekły tereny którymi schodziłem w dół. Fajowe przysiółki.

      Usuń
  2. Piękne te panoramy, zbliżenia na Tatry i kolory poranka pierwsza klasa. Aż poszperałam u siebie w poszukiwaniu podobnej wycieczki i znalazłam opis trasy: Tęgoborze-przeł. św. Justa-Jaworz-Sałasz-Sarczyn-Łososina. Pamiętam tę wieżę, pamiętam zejście do Łososiny, bo jakiś remont był, z reszty niewiele.
    Ale wieża mi utkwiła w pamięci. I to, że nie miałam jakichś negatywnych skojarzeń z wejścia na nią, więc musiała być "bezpieczna". Wejście jest teraz uszkodzone czy co?
    Lubię Twoje wycieczki, są takie nieoczywiste.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje, to za słowa o zdjęciach, oraz za ostatnie zdanie. Nie ukrywam, że właśnie takie mniej oczywiste rejony i wycieczki w nie, najwięcej sprawiają mi radości.
      Co do wieży. Oprócz chwilowej słabości, wystających i zahaczających kijków z plecaka, sporego nachylenia drabin, oraz niewielkiego miejsca pod drabinami, to też nie wiem, czemu mi to sprawiło tyle stresu ;), a na serio, to już ta wieża na Mogielicy podczas schodzenia, powodowała u mnie dreszcze ;)

      Usuń
  3. Dla mnie listopad i marzec to najgorsze miesiące w roku. Sama nie wiem który gorszy. "Szaro, ponuro, błotniście i zimno, a cieplejsze dni dające nadzieję, że zima się kończy i przychodzi wiosna, to taka podpucha bo następnego dnia znów jest albo zimniej, albo zaczyna padać, czasem nawet i śnieg się jeszcze nadarzy. I o ile na "nizinach" zaczynają się pojawiać bazie, pąki na gałęziach, czy też kwiaty, a ptasi śpiew w lasach coraz głośniej rozbrzmiewa, to wyżej, na szczytach gór jest jeszcze zimowo. Zima ma jednak jeden plus. Wschody słońca są dość późno, stąd nie trzeba zarywać nocy, by móc się na taki spektakl wybrać. O ile się wybierze miejsce dość blisko domu, oraz wybierze się grudzień, bądź styczeń, czyli miesiące, gdy noce są najdłuższe. Marzec na wschody, już taki super jednak nie jest...". SAMA PRAWDA! Pięknie uchwycony na zdjęciu drapieżny, no i widoki na Tatry - kadry wypełnione po brzegi!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już niedługo kwiecień, ten to zaś piękny miesiąc, więc będzie lepiej :)

      Usuń
  4. Piękny wschód! Widoczność na Tatry świetna.

    Marzec czasem bywa słaby, ja jednak mam skojarzenia, że jak trafi się jakiś ładny okres czasu, to właśnie w marcu czy w listopadzie jest ładniej niż nawet w kwietniu. Wydaje mi się, że widoki są wtedy jakieś takie świeższe - pewnie przez to, że w styczniu i lutym było gorzej ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja marca nie lubię, bo przeważnie zimę udaje mi się jakoś nie chorować, a w marcu mnie na końcu dopada przeziębienie, rano ziąb jak nie wiem co, a popołudniu ciepło. I znów się to sprawdza...
      Fakt, ta widoczność była cały czas, nie powiem, że dzień, bo od południa już nie miałem widoków na południe, ale póki mogłem oglądać Tatry, to był na nie widok krystaliczny.
      W końcu też wschód, gdzie się coś działo na niebie, ale najbardziej mnie urzekł widok na te Tatry oświetlone zorzą alpejską, jak na jednym z forum mi napisano. Piękny widok!

      Usuń

Prześlij komentarz