Szczawnica. Pierwsza górska wycieczka córy. 2018 rok.

Krótkie wspomnienie z wycieczki do Szczawnicy. Którą można śmiało, nazwać pierwszą wspólną rodzinną wycieczką z wyjściem w góry. Pierwszą w której udział wzięła córa, na własnych nogach. Wspomnienie z 2018 roku.

Oboje z żoną odwiedziliśmy to miasto czterokrotnie, ale wspólnie po raz drugi. Zanim się poznaliśmy, jeździliśmy tam osobno, mój pierwszy raz był przejazdem na studiach, do Wąwozu Homole. Później spędziłem urlop jesienny w Wyżniej Szczawnicy. Kolejna wizyta, już wspólna, wspomniany urlop  późnym latem (piękny wrzesień 2011roku). 
Tydzień przed wyjazdem kolejny raz przeziębienie córki spowodowało odwołanie wycieczki w góry, więc do samego końca nie wiedzieliśmy czy pojedziemy i gdzie. Chciałem abyśmy ten weekend spędzili w schronisku, jednak dzwoniąc w czwartek, po różnych schroniskach, okazuję się, że wszystkie miejsca z soboty na niedzielę były zajęte. Wchodziło jeszcze spanie na Szczelincu, ale w wspólnej sali, co wyjątkowo tym razem nie wchodziło w grę, więc wybraliśmy inny kierunek; Szczawnica. W piątek ostatecznie zaklepujemy apartament, w sobotę rano pobudka o 6tej, pakowanie się i chwila po 9tej ruszamy.
Od samego rana panuje ciepło jak w letniej porze, na niebie błękit zagościł, chmur praktycznie brak. Przed Krakowem pierwszy raz za mgłą wypatrujemy Tatry!
Nie lubię jeździć zakopianką. Tym razem wybieram ten wariant, by jak najszybciej dotrzeć na kwaterę i cieszyć się pięknym dniem. Jednak już wcześniej, na autostradzie córa coś marudzi o bólu brzuszka. Na granicy Beskidu Wyspowego i Gorców szybka jazda (choć przepisowa) się kończy. Chyba kolejny członek naszej rodziny ma chorobę lokomocyjną... Zakręty, plus fatalna nawierzchnia drogi, huśtanie autem, podskoki i zbyt ostre branie zakrętów powodują...no przystanek.
Dalsza droga, to powolna jazda, tak wolna, że nawet powolne ciężarówki nas wyprzedzają, szczególnie zakręty pokonuję bardzo wolno. Przez to nie mam głowy by stawać i robić zdjęcia, a szkoda bo wzgórza Beskidu Sądeckiego nad Dunajcem rozkwitają, wyglądają podobnie do tych z nad Grajcarka:


W końcu dojeżdżamy, rozpakowanie się, rozpoznanie - obok domu stoi trampolina, jest zjeżdżalnia więc córa szybko zapomina o sensacjach. Miejsce nam się bardzo podoba, tak, że w 2020tym roku, znów tu wrócimy.
Ruszamy coś zjeść, żona prowadzi nas do Restauracji "Sami Swoi", w której będziemy się stołować przez wszystkie dni. Jedzenie smaczne, ceny normalne. 
Po obiedzie, ruszamy na miasto. Idziemy zwiedzać.

Dość szybko trafiamy do parku, w którym jest plac zabaw. A więc, na tamte czasy, miejsce obowiązkowe w trakcie spacerów 😂.

Po zabawie, ruszamy dalej. Obchodzimy Park Dolny dookoła, odwiedzając kolejne atrakcje. Kaplica, staw, grota itd. Hitem kolejnym po placu zabaw są ryby pływające w stawie.

Wokół parku, założonego w latach 1861-68, stoi kilka ciekawych willi, mających sporo lat, do tego oczywiście o wiele ładniejsze od obecnie budowanych, czy postawionych nie dawno hoteli:

Willa Marta, zbudowana w 1876roku.
Idziemy do centrum, zjadamy lody, małe zakupy i wracamy na kwatery. Gdy dziewczyny idą na pokoje, ja odwiedzam jeszcze bliski sklep, w celu uzupełnienia żywności. Kupuje też piwo, które konsumuje pod sklepem i wtedy słyszę syrenę policyjną, by po chwili z wielką prędkością prawie przeleciał (aż się zakurzyło na ulicy), golf czwórka (a jakże) a za nim policyjny radiowóz na sygnale. Dziś już wiem, że się gość rozwalił przed mostem w Krościenku (pod relacją na forum, kolega wrzucił informację, gość był nieźle nawalony i uciekał przez całą Szczawnicę). 
Wieczór spędzamy na wygłupach pod kwaterami...zjeżdżalnia, trampolina i na dodatek trampolina 😁


Rano budzimy się i zamiast ponownego widoku bezchmurnego nieba (jak wszelakie prognozy zapowiadały) widzimy je zachmurzone. Jednak zanim spokojnie zjadamy śniadanie, poskaczemy na trampolinie, to słońce wychodzi.
Mówimy córce, że jedziemy do takiego jednego wąwozu.
Córa: nie chcę!
Tata: będą owce
C: nie chcę!
T: będzie plac zabaw
C: nie chcę!

No cóż, robimy głosowanie i wygrywamy 2:1 Wąwóz Homole kontra plac zabaw   
Po zaparkowaniu, na wejściu robimy wspólne zdjęcie:

Już pierwsza atrakcja, mostek wzbudza entuzjazm:
😁
Także wszelakie głazy, kamienie okazują się świetną atrakcją. Każdy musi być przekroczony, zdeptany!
A ile w tym wysiłku (zapamiętajcie), stękania, radości. Pada też zdanie: ech po co ja na takie góry się zdecydowałam 😂
Nic to przemy naprzód.

W końcu jest. Polana Dubantowska. Tu mam zdjęcie, które znajomi stwierdzili, że nadaję się do albumu Floydów, z roku 2002, na którym widać...ramię 😂. Myślałem, że to moje okazuje się, że kolegi...
Robimy sobie przerwę na ławkach, gdzie konsumujemy to co mamy dobrego. Hitem oczywiście jest czekolada z orzechami, oraz...herbata z termosu .
Po chwili dosiadają się do nas dwaj panowie. Wychwalają, że są jeszcze ludzie, którzy swoje dzieci (nie tylko o nas mowa, bo w wąwozie sporo ludzi z dziećmi) nie zabierają do marketów, tylko w przyrodę. Moim zdaniem mają rację 😉

Ruszamy. Jako, że pojawia się błoto, tata musi przejąć przewodzenie córze, a żona obejmuje aparat 😉

Tak mijając błoto, a czasem przeskakując je, docieramy do polany Jameriska, na której spotykamy panów, z którymi wcześniej rozmawialiśmy. Szlak odbija ku górze, my zaś się kierujemy ku szałasowi Bukowinki. Córka dostaje od pana prezent, bo czeka na jakąś inną dziewczynkę z mamą, ale już drugi dzień się nie zjawiają, to wręcza go naszej córce. Ta porywa Big Bena pełnego cukierków, mówi dziękuje i ruszamy.

Wszyscy razem idziemy powoli rozmawiając, gdy wtem obok za płotkiem widzimy owce! Idziemy pokazać je młodej:

Jest i czarny baran:

Widok na miejscówkę:

Idziemy coś zjeść, młoda się bawi, lata po placu zabaw. A ja biorę aparat i idę porobić zdjęcia okolicy.


sam też będąc obserwowany 😉 :


No i następuje odwrót. Oczywiście nogi strasznie się umęczyły, więc drogę powrotną tata baranuje. A mama niesie plecak, który bardzo ciężki się zrobił 😉, na szczęście mostki i schodki metalowe, dalej są atrakcją, więc choć te kawałki trasy, córa przechodzi na swoich nóżkach 😀

A i tak prawdziwym mistrzem jest inny tata, on ma dwóch zbójów na ramionach:

Wracamy na kwaterę, gdzie zostawiamy auto i idziemy na obiad (z piwkiem 😁 ). Następnie idziemy nad Grajcarek, a ja dalej baranuję. 
Jest koniec kwietnia, ale jest tak ciepło jak w lato. Więc wpierw jemy lody, by potem zasiąść nad rzeką i chwilę czasu tam spędzić.


Siedzę, moczę stopy, córa wrzuca a to kamienie do wody, a to gałązki, oraz zrywa trawę i ją również wrzuca i tak nam mija powoli czas. A Szczawnica się rozbudowuje...

Plaża. W kwietniu...

Ruszamy. Proponuję dojść do Dunajca. Oczywiście od razu uaktywnia się ból nóg...no cóż, od czego jest tata. Więc idę jak ten dromader. Nie dochodzimy jednak do celu, bo bagaż mi na barana się zaczyna gibać, a oczy zmieniają w kreski. Więc szybko przez wąskie uliczki powracamy na kwaterę, a tam...

nagle następuje zmartwychwstanie. To trampolina tak działa. A była taka walka, by młoda nie zasnęła, bo pewnie bym nie dał jej rady donieść nad ten Dunajec, a tu...po spaniu pozostało wspomnienie. Każdy rodzić to zna 😉
Nasza kwatera i lekarstwo na sen.
Więc po chwili decyzja idziemy na kawę i ciacho. W pewnej knajpie przez sportowców zostaje wykupiony cały zapas paulanera, cieszyńskiego też nie ma więc pocieszam się żywieckim porterem. Ech Ci biegacze, wpić tyle piwa?? Nieładnie!
W knajpie są znów rybki, żółwie. Jest ok. Ale padają słowa, ja chcę balona. Mówimy, że to dość daleko, że nikt nie będzie niósł nikogo na ramionach. (balony są najbliżej koło kolejki na Palenice). Jest zgoda. Więc drałujemy 1,5km po balona. Ja jestem sceptyczny, bo jest ok 18tej. Po drodze robię zdjęcia wiosny, przez co ciągle zostaje w tyle, co chwile mnie moje kobiety wołają.
W końcu jest. Balon. Różowe serducho z kotkiem. Radość. Błogość. I znów...bolą mnie nogi...znów pod kwaterą oczy to kreski, znów następuje przebudzenie...i znów kolejny dzień za nami...


Niedziela...za nami, dziś poniedziałek. Czas wracać do domu. Ale nie prostą drogą. Jedziemy do Niedzicy, choć przeczucia mamy, że wszelakie muzea w poniedziałki mają wolne. No cóż, przeczucia się spełniają. W okolicy Czorsztyna widzę Tatry, a my tymczasem skręcamy pod zamek. Przynajmniej do niego dochodzimy za darmo.

W drodze do auta następuje bunt. Ja nie chcę na ramiona wziąć, bo auto nie aż tak daleko stoi, a i chodzić dużo nie chodziliśmy, więc długi czas córa jest na nie. Jedziemy pod zamek, po drugiej stronie jeziora, po drodze widać Tatry, robię przystanek na zdjęcia:

Wpierw z daleka, by potem w szerszej perspektywie je ująć:


W Niedzicy zamek również zamknięty. 

Więc idziemy na zaporę i w końcu wsiadamy w auto, by rozpocząć właściwy powrót do domu. Powoli (dosłownie) jedziemy do domu. Za Nowym Targiem stajemy na stacji, słychać grzmoty, Tatry znikają za deszczem. Wyłania się Babia. Po drodze podziwiamy stojące podpory wiaduktu pod ekspresową zakopiankę, w trakcie budowy, szkoda, że nie mam gdzie stanąć by to uwiecznić, bo podoba się to całej rodzinie.
Zjeżdżamy z trasy w kierunku Wadowic, by za Jordanowem zjeść obiad, wspominając restaurację z Szczawnicy. Chwilę bawimy się na placu zabaw i w końcu prawi o 18tej dojeżdżamy do domu.
Zapowiedź zmiany pogody...

Wiem, że dla większości Wąwóz Homole, to nic wielkiego, ale dla małego człowieka to naprawdę dużo. Córa dziadkom cały czas po przedszkolu opowiadała, wtedy o tym wyjeździe.
Dla mnie dziś, to dalej bardzo przyjemne wspomnienia. Tym bardziej, że od tego wyjazdu zaczęła się nasza aktywność, tego samego roku już w góry nie pojechaliśmy, ale odwiedziliśmy dolinę Będkowską, jesienią pojechaliśmy na Jurę, a kolejnej wiosny najpierw pojechaliśmy zobaczyć pogórza, robiąc kółko wokół Jamnej, by szybko tam wrócić ze znajomymi na dwa dni do bacówki (również robiąc tą samą trasę), a w lipcu przed urlopem przejść się na Słowacji po wzgórzach ku wieży widokowej, podczas urlopu wjechać na przełęcz leżącą ponad 2tys, metrów npm, gdzie córka uparła się że nie chce siedzieć w knajpce, tylko ona musi iść z rodzicami, przez co nie udało mi się spróbować wejść na nieodległy szczyt, by mieć pierwszą zdobycz alpejską do kolekcji, ale przeszliśmy się wszyscy na bliski grzbiet by popodziwiać odległe alpejskie lodowce. Po powrocie do kraju odwiedziliśmy Błędne Skały, Szczeliniec, wjechaliśmy kolejką pod Šerlich, przeszliśmy się po torfowisku pod Zieleńcem by lato zakończyć dwudniową wycieczką w Beskidzie Śląskim, gdzie pierwszy raz spaliśmy w schronisku pod Soszowem Wielkim. 
A to wszystko dzięki powolnemu wprowadzaniu córki w swój świat. Schowanie swoich wielkich marzeń, odpuszczenie. Dziś córka z wielką chęcią chcę odwiedzać kolejne miejsca i stąd moje bardzo miłe wspomnienia z tego wyjazdu.
Ps. Znów się robi ciepło, znów kwiecień...czas zacząć robić wspólne plany...

Komentarze