Mała Fatra. Czerwiec 2015.

Kolejna porcja wspomnień.

Swoje wycieczki górskie planuję obecnie, szukając miejsc średnio popularnych, bądź miejsca popularne w niepopularnych porach dnia, czy roku. Kiedyś jednak planem, był przeważnie najwyższy szczyt nowo odwiedzanego pasma. Wcześniej były to miejsca z dużą wysokością (Tatry), bądź "kultowe" (Bieszczady). Całkiem niedawno dałem się namówić na poznanie miejsc, o których swego czasu nie pomyślałbym nawet, a co dopiero ich planowanie. Tak dziś szukam miejsc mniej znanych.
Tymczasem Małą Fatrę, zanim usłyszałem o niej (no dobra, coś tam słyszałem, coś tam czytałem relację, ale jak to mówią, jednym uchem wpadło, drugim...), tak na prawdę odwiedziłem z okien autobusu.



W 2012r pojechałem ze swą Ukochaną, do Budapesztu. Wycieczka 2,5 dniowa. Pierwszego dnia mijaliśmy ośnieżone jeszcze szczyty Małej Fatry od strony zachodniej i owszem to był super widok, ale nic a nic mnie to pasmo nie pociągnęło. Dopiero powrót, drogą z Bańskiej Bystrzycy do Rużomberka, to zmienił, choć przecież ta droga wiedzie między Górami Kremnickimi i bardziej na północ Wielką Fatrą a Niżnimi Tatrami (oraz Górami Starochorskimi). Później przecięliśmy Góry Choczańskie, Małą Fatrę mijając. Ale to właśnie odcinek przed miejscowością Donovaly, zrobił na mnie takie wrażenie, że po powrocie do domu zacząłem czytać, szukać relacji o słowackich górach.
Potem co jakiś czas zacząłem kupować mapy. I tak mijał rok po roku, by w końcu podczas urlopu na wsi, mając zdecydowanie bliżej, aniżeli z domu, wyruszyć za granicę.
Postanawiam, że pierwsze góry, jakie odwiedzę, to będzie Mała Fatra. Siedzę nad mapą i sumuje czasy przejść, próbuje jakąś trasę wymyślić, choć omijam najbardziej charakterystyczny szczyt tego pasma, czyli Wielki Rozsutec. W końcu trasa zaplanowana. Rzucam pomysł koledze, który po wylegiwaniu się nad morzem, z miłą chęcią dołącza się.
Z rana odbieram go ze stacji i jedziemy. Dzięki temu ja nie musiałem się zrywać wcześnie z rana. Po drodze poznajemy drogi, oraz krajobraz Słowacji. Coraz bardziej się podoba. Zjeżdżając z przełęczy Prislop w kierunku Orawskiego Podzamcza natrafiamy na ciężarówkę, zwożącą drzewa. Na każdej serpentynie wyhamowuje ona prawie do zera, więc gdy jest kawałek prostej, nie ma zakazu wyprzedzania, postanawiam ją wyprzedzić. W połowie ciężarówki widzę, za sobą białego suva...z zielonym napisem Policia... Robi mi się ciepło, już liczę ile to euro mandatu dostanę. Jadą za mną cały czas, gdy w końcu oczom ukazuje się Orawski Zamek wznoszący się nad osadą. Widok piękny. Jedziemy dalej, słowackiej policji sporo na drogach, w końcu ten suv, nie wytrzymuje i na ciągłej lini wyprzedza nas. No pięknie!
W Dolnym Kubinie skręcamy na zachód, by po kilkunastu kilometrach odbić na północ. Marcinowi mówię, że gdzieś tam będziemy chodzić, zaczyna się robić pięknie.
Jesteśmy zachwyceni, gdy wjeżdżamy w wąwóz Tiesňavy to szczęki nam opadają z podziwu na dywaniki :))
W końcu parkujemy auto i ruszamy.
 To ja :). (zdj Marcina).
Na początek lasem. Dość szybko osiągamy sedlo Prislop i możemy się obejrzeć za siebie:
Veľký Rozsutec z lewej, Stoh i z prawej Poludňový grúň. 


Tu odbijamy w lewo i się zaczyna.

To kilka minut od przęłeczy, widok do tyłu na Sokolie.

Szlak staję dęba. My też co chwilę stajemy. Forma...dopiero będzie ;)
O ile podejście pod przełęcz poszło nam sprawnie, choć wcale nie takie lajtowe, to tu zdychamy. Zaczynamy na naszych sąsiadów narzekać :), no bo kto to widział szlak na krechę pod górę wytaczać? 
W końcu między drzewami zaczyna coś prześwitywać:
To Kysucké Beskydy.


Każde okno między drzewami to bardzo dobra rzecz. Można poudawać, że się robi zdjęcia. A jak się robi zdjęcia, to przecież trzeba skadrować, ustawić aparat, a tego nie można robić idąc ;) .


No i w końcu dochodzimy wyżej, las się kończy i...widać naszą drogę:

malownicza, prawda? 

Pierwszy szczyt zdobyty:
Baraniarky 1270m npm.

Docieramy robiąc połowę czasu mapowego...ale do Sedla za Kraviarskym. A to dopiero 1/4 drogi... 
Po posiłku ruszamy dalej.
No nie chciałbym się sturlać w dół...

Niesamowity jest ten las. Mi trochę to przypomina dżunglę, szczególnie, gdy się odpowiednio wykadruje:

ta część pasma jest zalesiona, mniej znana turystycznie, niż dolina, z której wyruszyliśmy:

szlak póki co prowadzi granią, aż w pewnym momencie zaczynamy schodzić w dół:

nawet kawałek łańcucha jest:

Marcin przechodzi małą przeszkodę.
Dochodzimy do polanki:

z niej oglądamy drogę, którą szliśmy:

Niby ten sam kadr, a to już za kolejnym szczytem, Žitné.
Można też dojrzeć po raz kolejny Wielkiego Rozsutca:

podchodząc pod kolejny szczyt, jest mniej drzew, więc i widoki szersze:

Tu już zaczynają odzywać się mięśnie zastałe. Łapią mnie skurcze. Coraz ciężej mi się idzie do góry.
Więc znów co chwila wykorzystuje przystanki do robienia zdjęć, by dać nogą odpocząć choć na minutę, dwie:
- za siebie:

- na zachód:

- oraz na nasz cel:
czyli najwyższy szczyt Małej Fatry, Veľký Kriváň (1709m npm, z lewej).

Ja robię zdjęcie Marcinowi, a on mnie. Na Kraviarskym.
Zdjęcia Marcina.

Choć najpierw trzeba zejść na przełęcz Sedlo za Kraviarskym. Ja muszę odpocząć, Marcin idzie dalej.
A to teoretycznie dalsza część trasy, jaką mamy zaplanowane.
Czyli od prawej Chleb, Hromové, Steny.

A tu zaplanowane zejście:
Czyli zejście z Południowego Gronia (z prawej widoczna część bez lasu), do Chata na Grúni, a w tle Wielki Rozsutec.

Doganiam Marcina przed Chrapáky. Tu kolejna przerwa, siedzimy zmęczeni i oglądamy mapę. Po chwili ciszy, mówię, nie wiem czy dam radę, ale spróbujmy wejść na Krywań. Po kilku krokach jednak daję za wygraną. Boli jak...A że patrzyliśmy również na czas, stwierdzamy, że skoro i tak nie damy zrobić całej zaplanowanej pętli, to idziemy w kierunku kolejki.
Ja na nią strasznie liczę. Szlak niebieski idzie prawie na tej samej wysokości. Idziemy zakosami, gdy mijamy wielką kupę. No cóż, chyba to był ślad niedźwiedzia, których w Małej Fatrze sporo żyje.
Gdy dochodzimy do górnej stacji, to ta akurat kursuje. Uff. Postanawiamy zjeść, i rozejrzeć się trochę po okolicy.

Gdy chcemy zjechać, okazuję się, że jeździ co pół godziny. No cóż, to nie zostaje nam nic innego jak czekać...

By w kilka minut pokonać 750m w dół:

A potem asfaltem przejść się do samochodu, oglądając z podziwem za sobą piękne szczyty, które nam dały nieźle popalić:
Widać ślady po powodzi, jaka nawiedziła dolinę rok wcześniej! 

A potem nie pozostaje nic innego jak wracać do domów...na samym końcu gonimy jeszcze pociąg, który o kilka minut ucieka nam z Rajczy, ale doganiamy go w Węgierskiej Górce i tak kolejna wycieczka dobiega końca...

Plan jaki myśleliśmy, że zrobimy. Niby 17km...ale to 8h i 1700m przewyższeń.
Trasa jaką przeszliśmy. 13km i 1200m przewyższeń...
Link do zdjęć Poprawionych...

Komentarze