Nam urlop nie pisany

Spokojny urlop nam w tym roku nie pisany. To od razu warto zaznaczyć.
Bo gdy w końcu przychodzi ten dzień, kiedy po pracy chcesz wrócić do domu tylko po to by spakować bagaże do auta i ruszyć na wyczekane i wymarzone wolne a tu nagle dostajesz wiadomością w łeb...że jednak nie, nie pojedziemy! - to pozostaje się tylko załamać!!! 
Czy takie widoki:
w tym roku to nie dla nas?
No dobra, jak widać, jednak mimo, że wszystkie plany wzięły w łeb, to jednak gdzieś pojechaliśmy...
Pół roku planowania. Kilka miesięcy wahania się między wyborem miejsca. Wybór apartamentu, drogi, szykowanie auta do drogi, rozpisanie trasy i nagle w dzień wyjazdu odkrywamy, że córki dowód jest nieważny! 
W pierwszym momencie dosłownie zawalił się nam świat...ok nieco przesadzam, ale dla nas to był bardzo duży cios i był to nasz najgorszy weekend, na przemian się załamywaliśmy, by za chwilę coś wymyślić a potem znów załamać się. I tak w kółko, przez co w końcu zaczęliśmy podejmować nie przemyślane decyzję.  
W końcu w niedzielę wieczorem podjęta decyzja - odwołujemy rezerwację i ruszamy do naszej bazy w górach. Oczywiście po wizycie w urzędzie w celu wyrobienia nowego dokumentu.
Czekając na niego rozmyślamy gdzie jechać. Bałtyk jako pierwsza myśl odpada mimo, że my nasze morze uwielbiamy - jednak prognozy pokazują temperatury na poziomie ok 20stu stopni, a my po zeszłorocznych wakacjach za takie temperatury dziękujemy, choć bardziej dziękujemy opadom (które też w prognozach były).
Dziś wiem, że to była dobra decyzja - choć podobno były miejsca z dobrą pogodą, to znajomi wrzucali na socjal media zdjęcia w kurtkach... Więc siedząc z kawą pod drewutnią i grzejąc się w palącym słońcu rozmyślamy gdzie jechać. Wieczorem by nieco przewietrzyć głowy chodzimy na spacery po okolicznych leśnych duktach.

W końcu podejmujemy decyzję. Jedziemy. Teraz tylko kwestia kwatery oraz drogi - którędy jechać i gdy w końcu decyzje zapadają, czas na wyjazd. Kwatera - czy teraz rezerwować czy jechać w ciemno?
Po wywiadzie czy na granicach są kontrole klamka zapadła, trasa wybrana, winieta na Słowacje dokupiona. Jedziemy.

Choć dalej wszystkie znaki na niebie nam mówią, że spokojny urlop w tym roku nam nie jest pisany.
Ruszamy chwilę przed północą, by na ostatniej stacji przed granicą kupić kawę. Dojeżdżamy na nią kwadrans przed północą i właśnie zaczęła się przerwa fiskalna...kawy nie będzie - dobrze, że z toalet można skorzystać. Kawę mamy swoją, ale te z ekspresów na stacjach benzynowych jednak bardziej dają kopa. Przez to za szybko ruszamy i w efekcie by nie wjechać przed czasem, ostatnie trzy minuty czwartku stoimy na granicy na poboczu drogi czekając wybicia północy.
Bratysławę mijamy, znów po ciemku, za Dunajem tym razem odbijamy w kierunku Budapesztu (w 2019 jechaliśmy na sam dół Austrii). Żona z córką, które przespały więcej lub mniej Słowacji budzą się już na Węgrzech. Z emocji przed drogą nie mogłem usnąć więc zaczynam powoli czuć znużenie ale póki jeszcze czuję się na siłach to chcę dojechać jak najdalej. Przed Gyor zjeżdżamy na drogę w kierunku Szombathely. 
Po 3 nad ranem powieki jednak zaczynają ciążyć i postanawiam zjechać na pierwszy MOP. Są 22 stopnie i jest ciemno więc szybko zapadam w sen. Przed piątą budzą mnie głośno rozmawiający Węgrzy w aucie obok. Budzi się również dzień - dzień dobry Węgry!
parking obok wsi Sopronnémeti
Ruszamy mijając pola pełne słoneczników. Z płatnej drogi zjeżdżamy na drogi lokalne, którymi przecinamy Małą Nizinę Węgierską. Jest to moja pierwsza podróż przez Węgry (jako kierowca, wcześniej byłem na wycieczce w Budapeszcie), więc z dużą ciekawością oglądam widoki. Wioski, pola, wioski pola. Mniejsze miasteczka albo omijamy (Sárvár), albo szybko przecinamy:
Vasvár
Wsie zaniedbane, sporo odrapanych domów. Na polach przy drodze co sto metrów krzyże. Drogi już z o wiele gorszą nawierzchnią. Prowincja przypomina mi Polskę z przełomu wieków i to tę wschodnią. Gdzieś w okolicy miasta Zalaegerszeg krajobraz z równiny zmienia się w pagórkowaty. W końcu wjeżdżamy na autostradę M7 i nią docieramy do rzeki Mura, którą biegnie granica z Chorwacją. Wjechaliśmy - ulga, nikt nas nie cofnie 😉. Jest ósma rano - czas na przerwę. Tą robimy na stacji z widokiem na bezimienne szczyty Panońskich gór wyspowych - o ile dobrze rozszyfrowałem to zachodni skraj Kalnika:
widok ze stacji Ina obok wsi Ljubešćica
Tym razem od razu zaznaczę - gór na tych wakacjach nie będzie 😋. Gdy zobaczyłem prognozy z temperaturami rzędu 35ciu stopni, to górskie ciuchy z butami zostały na bazie. 
Ale na razie jest 26 stopni tylko jest dość parno. Czas na wskoczenie w sandały, w spodenki i ruszamy w dalszą drogę. Kolejny przystanek to śniadanie w maku za Zagrzebiem. Na drogę kupuję kawę - dużą americanę...brrr dawno takiej lury nie piłem...
Gdy na horyzoncie pojawiają pasmo Wielkiej Kapeli to wracają wspomnienia z przed dwóch lat...tym czasem coraz bliżej jesteśmy naszego celu. Pozostało już tylko 40km i wtedy...:

pojawia się...check!
Noż k...a m.ć. Czy na prawdę to znak, że ten urlop nam się nie należy?...

Ciąg dalszy nastąpi 😉

Komentarze

  1. Nie chciałbym nigdy przeżyć podobnej sytuacji.
    Jako mąż i ojciec wykazałeś się niebywale heroiczną postawą.
    Potwierdziły się moje przypuszczenia, że nie tylko w pracy ale również w życiu prywatnym potrafisz świetnie dać sobie radę.
    Pozdrawiam i czekam na część drugą ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Podziwiam za jazdę nocą, ja jednak zdecydowanie wolę dzień. Mniej mnie usypia (choć na autostradzie się zdarza czuć senność), no i coś widać.
    A Węgry się zwijają. Brawo Orban!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja lubię jazdę nocną - jest spokojnie, mniejszy ruch, choć właśnie brak widoków to spory minus. Tu na moją senność miał wpływ stresu, przez co nic nie spałem.

      Usuń

Prześlij komentarz