W końcu...góry - Beskid Śląski

Dzień wolny, żadnych zajęć, wizyt, lekarzy i w końcu jest ładna pogoda. Dziewczyny wszyły z domu i dopiero wtedy zaczynam się pakować - to był graniczny dzień. Powiedziałem sobie - masz jechać i już.  Jeszcze tylko kupić bułki zamiast kanapek i następnie kawę na drogę. Kupuję ją na stacji benzynowej i potem siedzę w aucie zastanawiając się, gdzie pojechać. W między czasie błękit nieba zasnuły chmury więc po, chyba kwadransie rodzi się myśl aby wrócić na kanapę...
Ale... ostatecznie ruszam. Korek na mapach pod Bielskiem mnie nieco zniechęca, więc szybko myślę gdzie zmienić cel, ostatecznie omijam go odbijając w Pszczynie na Skoczów. Do Brennej Bukowa dojeżdżam po 10tej.
Parkuję na poboczu i ruszam. Chęci we mnie jeszcze nie ma. Idę z rozpędu skoro już tu dojechałem.
Długo mnie nie było w górach. Pogoda nie siadała, dużo pracy. Życie.
I...nie chciało mi się. Pomijając szybki wypad na biwak pod Kolistym, ostatni raz w górach byłem ponad cztery miesiące temu...(na Rachowcu pod koniec czerwca). 
I dziś zamiast radości jest...zmuszenie się do wyjścia. Dobrze, że w między czasie słońce wyszło, a wokół jest jeszcze nieco kolorów później jesieni.
Mijam płatne parkingi. Puste - te kilka osób jak i ja wybiera bezpłatne pobocze. 
o - tam idę

Głośny szmer strumienia, szum wiatru w koronach drzew i błękitne niebo zaczynają działać. Marsz z rozpędu, zmienia się na lekkie oczekiwanie. Będą kolory tam wyżej?
Na razie nie jest źle. 

Na Przełęcz Karkoszczonkę docieram zdyszany. Absencja górska daje popalić. Ale pod koniec wspinania się, jestem ciekaw czy widoki z przełęczy będą się podobać. Pierwszy raz zbocza Klimczoka robiły wrażenie.
Głęboka przełęcz (723 m) oferuje i dziś całkiem miłe dla oka widoki. Chwilę się nimi delektuje by po chwili zejść do stojącego na skraju polany "schroniska turystycznego".

Mam ochotę na frytki. I piwo. Niestety Chata Wuja Toma w listopadzie działa tylko w weekendy (jest piątek). Zjadam jedną z bułek wygrzewając twarz w słońcu i po chwili ruszam dalej.
Tu mała dygresja. Czemu bufety noszą nazwę schroniska, skoro nie da się w nim schronić? 

Przede mną Beskid Węgierski. Zawsze mnie ta nazwa intrygowała. Gdzieś kiedyś przeczytałem, że biegła tym grzbietem granica z Węgrami. A nazwa pochodzi od szałasu 'węgierskiego', który najpewniej założył Węgier (szałas prowadził wypas owiec) i tak przylgnęła nazwa do tego grzbietu. Choć rzeczywiście grzbietem biegnie granica między Żywiecczyznę (czyli dawniej Galicję) a Śląskiem Cieszyńskim, dziś również jest granicą powiatów żywieckiego i cieszyńskiego.  
Zostawiam za sobą widokową polanę, z widokiem na Police:

i ruszam.
Jest ciepło, szczególnie w słońcu, dopóki nie zawieje wiatr. Zostawiam za sobą widok na Trzy Kopce - robi wrażenie:

Przede mną ścieżka prowadzi lasem. Gdy wchodzę w zacienione miejsca od razu robi się zwyczajnie zimno.
Na szczęście cienia za dużo tu nie ma. Podziwiam więc widoki jakie się powoli przede mną otwierają.
Na góry otulające Brenną:

Docieram do grzbietu, mijając tabliczkę z nazwą szczytu - Migdalskie, następnie mijam Beskidek. Skrzyczne migające gdzieś między gałęziami w końcu mogę obejrzeć w swej okazałości:

Na mojej drodze staje Hyrca.

Góra, którą zapamiętałem, że dała mi w kość, gdy dziewięć lat temu pod nią podchodziłem. Początek idzie z wielką łatwością, aż przemyślenia mnie dopadły, czy to może upał wtedy tak mi dał popalić? 
Mijam pierwszy garb - oho za drugim już szczyt. Mijam trzeci, czwarty a szczytu nie widać. Znów Hyrca daje mi popalić. Znów zdyszany docieram pod koło:

Pamiętam, że wtedy spotkaliśmy tu panią Elę, która szła z Bielska aż do Wisły. Zgadaliśmy się i finalnie potem resztę naszej trasy przeszliśmy z panią wspólnie a następnie ją odwiozłem pod dom.
Ciekaw jestem czy pani Ela dalej po szlakach wędruje? Mam nadzieje, że tak.

 Po chwili ruszam dalej. Małe Skrzyczne przypomina mi...Szrenicę:

Na Kotarzu spotykam większą wycieczkę, która zasiadła na ławkach przy Piknik Barze.

Więc ja zasiadam w wiacie, ubierając kurtkę, bo wiatr mnie mocno wychłodził. Bar zamknięty, więc odpalam maszynkę i gotuję wodę - na szybki kubek.

Nim go zjem, wycieczka się zbiera. 
Okazuje się, że grupka przemieściła się na Halę Jaworową, na którą i ja docieram.

Póki okupują drzewo ja podziwiam widoki.



Potem robię zdjęcie samotnemu już drzewu - zawiewa wiatr, liście tańczą - mam szczęście, że aparat mam przy oku. Naciskam migawkę:

A wieje tu okrutnie. 
Mijają mnie dwie panie, pytając o drogę. Nawiązujemy krótką rozmowę - serdecznie Panie pozdrawiam 😀
Pytam, czy widziały Jeseniki:
125 km w lini prostej!

Chwilę rozmawiamy o górach, o koronie gór polskich i się żegnamy. One wchodzą w las, ja ruszam halą. Lubię tą granicę lasu...

ale co jak co, wędrówka halą to dopiero przyjemność.

Docieram do krańca hali. Zanim wejdę w las oglądam widoki. Czantoria i Stary Groń pod nim:

Przed dojściem do krańca hali wpadam na pomysł, by poszukać skałek, jakie powinny być w lesie, tak pokazywała mapa. Za drzewami włażę w las, idąc skrajem. Skał nie odnajduje, ale docieram do drogi, którą dziś zamierzam wrócić do auta.

Wkraczam w cień. Widoków niewiele, za to wysokość szybko wytracam. Mijam małą polanę (wyrąb) z pięknymi trawami - widzę, że zbocza Błatniej słońce otula pomarańczowym światłem:

Po chwili otwiera się widok na Beskid Węgierski, którym dziś wędrowałem:

Wychodzę na stok, który dziś był moim głównym celem. Cieszę się, że wiatr i chłód mnie przegnał z Jaworowej, bo mogę tu oglądać, jak słońce będzie malowało widoki.

A dziać się dzieje. Aż nie wiedziałem, gdzie kierować swój wzrok.
Było pięknie!
Po mej prawicy tak było:


Na wprost mnie o tak:



a tak na lewo:


Podziwianie tego zajęło mi sporo czasu, więc czas w końcu schodzić w dół. 
Mijam opuszczone domostwo, przechodzę krótki zagajnik i znów widoki mnie zatrzymują.

Przed wejściem między domy mam ostatni spektakl. Gra cienia i słońca. 


Kilka minut i docieram do auta. Mimo, że nie wróciłem po zmroku, wychodziłem na szlak też bliżej południa, ostatnia godzina dała mi wielką radość. 
Więc byle...szybciej znów w góry!
😀

Komentarze