Orla Perć 2009r.

Kolejna relacja wspomnienia.
Rok wcześniej wróciliśmy ze znajomymi do chodzenia w górach. Zaczęliśmy bardzo ambitnie, od Pilska i Babiej Góry :)
Na Pilsku ze znajomymi (zdjęcie Marcina)

Idziemy na Małą Babią, bo duża nas nie chce puścić (zdjęcie Marcina)

Na Babiej (zdjęcie Marcina)

Jesienią dotarliśmy do Zakopanego, gdzie min weszliśmy na Karb oglądając ośnieżone szczyty, rozmawiając o Orlej Perci.
Zdjęcia Marcina.

Rok później z kolegą na wiosnę zaczęliśmy od kółka w Beskidzie Żywieckim, by później pojechać w Tatry Zachodnie. Na przykład w Boże Ciało na Rakoniu zasypał nas śnieg :) , więc Wołowiec i reszta trasy musiała poczekać. W między czasie ja pojechałem w Beskid Sądecki , by wrócić i zrobić założoną wcześniej pętle (Dol. Chochołowska-Grześ-Wołowiec-Starorobociański).
Schodzimy z przełęczy Zawracie. Zdjęcie Marcina.
Na Rakoniu, 1,5miesiąca później, zdj Marcina.

Idziemy pod Giewont, zdj Marcina.
Na CW, z koleżanką, zdj Marcina.
Na wspomnianym portalu, w trakcie rozmowy o Orlej, napisałem, że zamierzam kiedyś ją zdobyć. Dostaję potem zaproszenie na nią, okazuje się, że akurat mam wolne, więc pod koniec lipca z rana wysiadamy z auta i drałujemy od ronda w kierunku najpierw Kuźnic, by potem przez Boczań dojść do schroniska Murowaniec, tam coś przekąsić i ruszyć nad Czarny Staw Gąsienicowy.
To dalej czasy kiepskich komórek, więc zdjęcia dalej z klimatem :)


Zaczynamy w końcu poważniejsze wdrapywanie się, u mnie się zaczyna adrenalina. Poznawałem wtedy Tatry i jak to na początku, gdzie większość szczytów była oznaczona znakiem "?" a nie konkretną nazwą, gdy nie wiedziałem, co zobaczę po dojściu na przełęcz, każde wejście to było coś
(dziś tak już nie mam, tzn, dalej duża część szczytów tatrzańskich jest bezimienna, ale...już część widoków znam, zresztą to temat na inny wpis).

No cóż ja rwę do przodu. Widzę łańcuchy i uśmiech na całego.
O taki:

Po drodze korek, musieliśmy dziewczynę za cztery litery podsadzać (Ci co szli na Zawratowym Żlebem, wiedzą gdzie to) i w końcu jest. Widok kosmos:

No i nasz cel:

Więc ruszamy. Początek łatwizna, ale jak się człowiek po chwili obrócił, to zaczynało robić to wrażenie:

Potem zaczyna się zabawa, bo praktycznie za Małym Kozim zaczyna się ekspozycja. Pierwszym problemem to Żydowski Żleb. Schodzi się w dół, widać, że jest gdzie polecieć. Potem idzie się wąską półką:

Ot jest tyle miejsca by iść i robić zdjęcia telefonem, a potem je wysyłać znajomym :)



Nie będę opisywał każdego kamyka na szlaku, bo raz to było ponad dekadę temu, więc głowa ma nie pamięta już tego dokładnie. Pamiętam, że żałowałem tych chmur, niestety na północ nie było nic widać. A może to dobrze, nie było widać ekspozycji? :)

Szlak tu pokonuje się w różny sposób, jest wiele pomocy, skała czepliwa, więc wbrew temu, jeśli tylko ktoś nie ma problemu z ekspozycją, to nie sprawi on kłopotu, oczywiście piszę to mając na uwadze dobrą pogodę. Bo wszelki śnieg, wiatr większy czy burza, to proszenie się o kłopoty. I jednak kondycja lepsza też jest wskazana. Dla mnie te wakacje to był szczyt mojej kondycji...ale to znów nie temat na bloga :) .

No i jest. Słynna drabinka.

Tu już zdjęcie z dołu. Później, bo z dnia kolejnego wrzucę ją z innego ujęcia.
Ja po zobaczeniu jej, podchodzę, zaczynam wchodzić i proszę o zdjęcie na niej. Słyszę, że co... chyba Cię $%^*& :) no i nie mam zdjęcia na drabince. Trzeba wrócić :)

W Koziej Przełęczy decydujemy się zejść, pojechać na kwaterę i wrócić na kolejną część następnego dnia.

Poranek, to ciężka pobudka, tzn najgorzej wsadzić stopy w buty. Obdarte stopy. W połowie drogi na Gąsienicową, już się przyzwyczaiły :)

Po dojściu nad Cz. Staw G. okazuje się, że idę sam. Koledze kolano siadło, potem kolejna osoba odpada z powodu kontuzji bodajże stopy, a kolega, który do nas dojechał, idzie swoim tempem.
Nad Zmarzłym Stawem.
Dość szybko dochodzę pod Kozią, tu czekam na kolegę.

Dzień wcześniej poznani ludzie na szlaku wspominają, że odcinek Zawrat-Kozia Prz. to pikuś przy kolejnym odcinku, czyli takim, jaki mam zaplanowany na dziś, tj Kozia Przełęcz-Granaty. Szczególnie odcinek do Granatów.
Południowa część przełęczy Koziej, pokazują, że będzie nieźle. Zwiększa się ekspozycja, pojawia się masa żelastwa, dochodzą kolejki w cięższych miejscach:



Zaczyna widać, drugą stronę przełęczy:

Oraz drabinkę na Koziej Przełęczy:

Tymczasem po naszej stronie szlak staje dęba:

Mijamy kolejne przeszkody. Póki co nie było źle, choć wspięcie się z Koziej Przełęczy było ekscytujące. Ale przed nami, najlepszy odcinek:

Dochodzimy do Koziej Przełęczy Wyżniej.
Tu Kozi Wierch (2291 m npm) najwyższy szczyt leżący w całości w Polsce:

Widać rysę, którą trzeba się wspiąć, zresztą jak się przyjrzycie, to widać w niej turystów.

A to miejsce, dla mnie najcięższe na całej Orlej. Widziane z dwóch stron:
Przed wejściem na Wyżnią Przełęcz Kozią:

Oraz z kominka pod Kozim:

W czym polega trudność? Z miejsca, gdzie robię pierwsze zdjęcie, w dół trzeba się opuścić, po dość wyślizganej skale, jest łańcuch, trzeba mu zaufać. Do tego nogę trzeba sporo w dół spuścić, by ją oprzeć na klamrze. Ja mam 177cm wzrostu, a miałem lekki problem. Dobrze, że była kolejka, przede mną dziewczyna zeszła, za mną stoi kolejna, więc lęk chowam do plecaka i ruszam. Po zejściu na dół, nie ma też płaskiej półki, ja przynajmniej pamiętam, że nogi miałem na różnych wysokościach. A potem zostaje podejście, co już nie nastręcza problemu.
Uff wchodzę spocony na Koziego, podziwiam panoramę i zaczyna mnie wiatr wychładzać, idę do plecaka po polar, a tu...nie ma go.

Patrzę w dół i myślę czy dam radę podejść pod prąd, skoro cały czas idą ludzie. Wpadam na pomysł, dzwonie do kolegi, on idzie za mną. Pytam się czy nie widział niebieskiego polara. Mówi, że gdzieś mu mignął, ale on już na dole jest pod Kozim. Po chwili słyszę, jak niczym w głuchym telefonie ludzie zaczynają się pytać, czy ktoś widział polara i może go nie wziął? Po chwili wraca odpowiedź, że para idąca miała go oddać w piątce w schronisku, zaraz podchodzą na tą przełęcz. I tak po ok 20 minutach mogę ubrać i ogrzać się, strasznie dziękując moim wybawcom :) .

Zejście z Koziego dalej w stronę Żlebu Kulczyńskiego, kojarzy mi się z jednym. Kruchość.

Kolega schodzi żlebem, bo przechodził już dalej OP, ja odbijam w kominek Pod Czarnym Mniszkiem:


Ale ten fragment nie wzbudza już we mnie żadnych emocji. Znaczy idzie się przyjemnie, czuć wysokość, ale nie ma takich emocji jak z początku dnia.
Gdzieś na Granatach.

Nawet słynna szczerba nie robi wielkiego wrażenia (nie mam nawet zdjęcia), choć kilka sekund musiałem ciało zmusić, do de facto szerszego kroku nad nią. Na Skrajnym Granacie podczas posiłku patrzę na mapę i zegarek. Miałem zejść i w niedzielę, w trzeci dzień dokończyć Orlą. Ale jak pomyślę o podejściu z Kuźnic tu na Granaty...to mając godzinę ok 15tej decyduje się iść dalej. Tym bardziej, że wszyscy ten odcinek uważają za najłatwiejszy, choć z jednym problemem. Nie ma jak z niego zejść wcześniej, niż na Przełęczy Krzyżne. 
Wysyłam sms, do ekipy, że ruszam dalej, mam za chwilę telefon, z pytaniem czy dam radę, bo nie mam czołówki. Odpowiadam, że spokojnie.
Początek to walka by nie zjechać, tu zejście ze Skrajnego Granat to luźny szrot i ziemia. Potem mijam niewidoczny praktycznie szlak na skale i wchodzę na Pościel Jasińskiego. Po paru metrach nie widząc znaków cofam się. Mijam reszty śniegu (koniec lipca) w żlebach i przechodze  przez kolejną drabinkę.


Taka mała uwaga, to że ten odcinek jest "łatwiejszy" od wcześniejszych (część osób zaleca rozłożenie OP na trzy odcinki, min ja tak miałem zrobić - 1 to Zawrat-Kozia Prz, 2 to Kozia Prz-Skrajny Granat i 3 Skrajny Granat-Krzyżne), nie oznacza, że nie ma tu ekspozycji. Są:

W pewnym momencie szlak schodzi kominkiem stromo w dół; by później znów podchodzić, a to ze zmęczeniem z wcześniejszych docinków, też daje w kość; są łańcuchy. W pewnym momencie mając pod sobą kilka metrów spadku ze skałkami, ze zmęczonej dłoni wyślizguje mi się łańcuch, i lecę, całe szczęście, że zdążyłem złapać go pod pachą...wiszę chwilę i znów ruszam w dół. Tu łapią mnie skurcze, chwilę odpoczywam. Pod pachą noszę potem ślad - sińca, no kilkanaście dni było go widać (bardzo rzadko łapę sińce). Słucham szumu Siklawicy spadającej ponad tysiąc metrów niżej...
Nie robię już zdjęć, skupiam się na tym by dość do Krzyżnego. W końcu po godzinie i czterdziestu minutach jestem. Tu zostaje mi zejście Doliną Pańszczyźnianą do schroniska. Dostaje wiadomość, że znajomi schodzą do Kuźnic, tam na mnie będą czekać. Po drodze nieco powyżej Czerwonego Stawku spotykam siedzące dwie pary i chłopaka, który z nimi rozmawia, kątem ucha ;) słyszę jak mówią coś o bólu brzucha, robię z rozpędu jeszcze kilka kroków i wracam. Mówię, że mam jakieś tabletki przeciwbólowe. Oddaje je im i ruszam dalej.
Czerwony Staw.

Dość szybko docieram do Murowańca, tam zjadam kopytka z sosem, popijając mocno posłodzoną herbatą ( w końcu trzeba organizmowi dostarczyć energii :)) ). Potem idę do pokoju GOPRowców i mówię ratownikowi, gdzie widziałem tą parę. Niestety nie mam pojęcia jak się ta historia skończyła, ale ratownik wypytał mnie, i mimo, że nie znam jak taternicy topografii tatr, moje określenie terenu wystarcza mu, by wiedzieć, gdzie spotkałem turystów.
Wracając do Kuźnic, muszę z początku biec, bo idąc jest mi niedobrze. (to początki cukrzycy, organizm nie był wstanie już dobrze funkcjonować, dziś wiem, że miałem poziom cukru zapewne w okolicach 500).
Gdy na dnie doliny Jaworzynki mam telefon, gdzie jestem, mówię, że będę za 5 minut pod kasą. I tak się staje, a miny kolegów na biegnącego mnie (w zasadzie prawie cała trasa z Murowańca to biegłem, poza najstromszym zejściem) są niezłe :)

I tak się to kieruje na forum. Bo to kolega zaczął mi mówić o forum, które już po wycieczce przeglądam, by potem we wrześniu się zalogować, a potem późnią jesienią napisać pierwszą relację ze swojej wycieczki górskiej.

Jeszcze Zdjęcia.

Komentarze