Beskid Mały, Pasmo Żurawnicy.

Minął pomarańczowy październik i nastał ponury listopad. Nic nikomu się nie chce, ale nic dziwnego, gdy dni są coraz krótsze, robi się zimno, wokoło ponuro...normalnie deprecha.
I mnie chyba nawiedził stan depresyjny, a przynajmniej taki, kiedy dwa razy się już szykowałem na wycieczkę w góry i...dwa razy nigdzie nie pojechałem. Ale w końcu trzeba się otrząsnąć i ruszyć swoje cztery litery!

Pozostaje kwestia gdzie pojechać. Jak to ja, szukam jakiś "dziwactw", choć szukam, to za dużo powiedziane. Patrzę na prognozy, dzień już krótki, więc nigdzie daleko mi się nie chce jechać. Mam kilka miejsc, które planuję odwiedzić i właśnie w jedno z nich zamierzam ruszyć z rana w sobotę.
Wybieram Pasmo Żurawnicy, do tej wycieczki zwane przeze mnie Żurawicą (ech to moje przekręcanie nazw ;) ). Pozostaje tylko stworzyć jakiś plan trasy.
Na miejsce dojeżdżam ok pół godziny przed wschodem, choć wiem, że tego wschodu to jakiegoś super nie będzie. Jest mgła, termometr pokazuję coś około zera i w pierwszym momencie wcale nie mam ochoty na wyjście z auta. Na jakieś dwie, trzy minuty przymykam oczy, oj ostatnie kilometry drogi były ciężkie. Jednak po chwili otwieram oczy, przebieram buty i wychodzę...brrrr zimno.



Przechodzę przez przysiółek, za mną coraz ciszej słychać drogę. Mijam domostwa, stare chałupy i
nowe domostwa. Przed samym wejściem w las atakuje mnie jakiś burek, a raczej próbuje, bo dość szybko odgaduję jego zamiary. No cóż muszę kilka razy miarkować schylanie się po kamień, bo uparty jest. Na szczęście las zaczyna się zaraz za ostatnimi zabudowaniami i wchodzę między jakże ponure, w tej mgle drzewa. Początkowo jak to Beskidzie Małym ścieżka pnie się mocno do góry, choć zakosami. Z racji kiepskiego światła nie wyciągam aparatu z torby, a kurtkę chowam do plecaka. Gdy dochodzę do polany, stwierdzam, że czas wyjąć aparat i w tym właśnie momencie za krzaków spoglądamy sobie w oczy. On majestatyczny, ze sporym porożem, ja totalnie zaskoczony. Mija sekunda i gdy ja jeszcze nie zdążę się zatrzymać, jelenie odwracają się, bo są jeszcze dwie łanie, i uciekają w las. Ja tymczasem ręką nawet nie zdążyłem ruszyć...
Gdy z lewej między drzewami pojawia się pomarańczowa kula, to wiem, że zaraz będzie po mgle. Wstaje dzień. Skrajem łąki dochodzę do ścieżki, która rusza ku kolejnemu przysiółkowi. Nim jednak do niego dojdę, to widzę, że mgła z dolin nie znikła, to ja dość szybko nabrałem wysokości i teraz jestem już nad nią, zresztą jak i słońce.

To na tej granicy lasu, z łąką miałem spotkanie z dziczyzną.

Gdy oglądam się za siebie, widzę morze mgieł...

Mijam domostwa kolejnego przysiółka, mijam koguta, ktoś gdzieś wychodzi, choć jeszcze w cieniu, to tu już nie jest ponuro. Rześko to tak. Na skrzyżowaniu, gdzie szlak odbija na północ, jest widok na Babią przykrytą kołdrą z chmur, pod nią widać wieżę na Surzynówce, na której byłem na początku listopada na szkoleniu. Mijam stary dom, który się zapada, a cały jest zarośnięty krzewami, jakąś kolczastą rośliną, kawałek dalej stoją nowe domy. Droga jest szutrowa, ale ubita i gładka jak stół. Już w promieniach słonecznych wchodzę w mały lasek, za którym kolejne pola, łąki i kolejny przysiółek, który droga i szlak omijają. Nieliczne liście na drzewach mają barwę brązową, która w złotym świetle słońca przybierają pomarańczową barwę. Na ziemi leży dywan z opadłych liści. 
W lesie ktoś, coś zaczyna stukać. Przez chwilę mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, ale ruszam dalej i wrażenie mija. Tak zdobywam Pierwszy szczyt, Żmijową, całe 535 metrów, choć, nie, nie zdobywam szczytu, bo on sam jest dwa metry obok drogi. 

 Babia Góra pod pierzyną chmur.

Wstające słońce nad przysiółkiem Koźle. 

Droga.

Moja wędrówka wiedzie drogą, gruntową, ale zadbaną. Szlakiem czerwonym, Małym Szlakiem Beskidzkim. Kolejne domostwa, które mijam, mają nazwę Żmije. Mijam fajną chatę, te kilka domostw, robię też za atrakcję, bo przechodząc ścieżką czuję, że jestem obserwowany. Podchodząc do góry, za plecami otwierają się widoki. Trochę przeszkadzają słupy z elektrycznością, a szkoda, bo widoki są super. Pod lasem dostrzegam ławkę i to na niej robię pierwszy popas.

 Kolejny przysiółek...Żmije.

 Z morza mgieł wyłaniają się Mioduszna (z prawej) z lewej Chełm a ten mały czubek to chyba Babica. Czyli Beskid Makowski.

Moje miejsce popasu. Ławeczka, ślad po ognisku. I widoki...

Po przekąszeniu śniadania, zamiast wrócić na szlak, idę łąką i dochodzę do zielonego szlaku biegnącego z Suchej Beskidzkiej. Jestem pod Gołuszkową Górą, tu szlak schodzi lasem, do czerwonego, by za dosłownie parę kroków wyjść na rozjeżdżoną łąkę. Rozjeżdżoną przez zrywkę drzew, więc sajgon totalny. Mijam świetną starą chatę, mijam nową drewnianą chatę (taka trochę kiczowata, ale ja tam się nie znam ;) ), widzę w oddali kapliczkę. Już wiem gdzie jestem. Przełęcz Carchel. Podobno urokliwa, zgadzam się. Słonce coraz mocniej świeci, więc kapliczka przepalona, przepraszam.
Za nią pod lasem domostwo pozamykane, ale zadbane, widać, że ktoś tu bywa, w domu niedaleko jakaś kobieta chodzi po swoim podwórku. Tu znów zaczyna się podejście, znów w lesie.


Kapliczka.

Gołuszkowa Góra (715 m npm) górująca nad przełęczą Carchel.

Po krótkim podejściu zaczynają się większe kamyki ;) , to znak, że doszedłem do Kozich Skałek. Jest to największe skupisko wychodni skalnych w Beskidzie Małym. Ciągną się przez jakieś pół kilometra. Z niektórych to można by nieźle zlecieć. Mimo sporej ilości zdjęć jakie robię, dość szybko dochodzę do rozejścia się szlaków. Mimo planu pójścia zielonym, chwilę myślę by zejść MSB. Ruszam jednak według planu. Szlak widać, że mało odwiedzany, choć Ci co tu zaglądają to jacyś śmieciarze, bo puszek, butelek i innego dziadostwa tu pełno. Szkoda... Mijam drugi szczyt Żurawnicy by znów stanąć na polanie i chłonąć widoki...Potem pozostaje zejść do Krzeszowa.



Widok z pod Żurawnicy.

Nad Krzeszowem wznosi się pasmo Beskidu Małego.

Teraz szukam sklepu. Kupuję małe co nieco i konsumując zastanawiam się gdzie teraz ruszyć. Na początku miesiąca przejeżdżałem tu jadąc na szkolenie i droga ku Stryszawie okazała się malownicza i teraz kusi mnie ruszyć nią. Nawet wychodzę na pierwsze wzniesienie...ale oglądam mapę, analizuje i wracam. Koło kościoła odbijam na szlak żółty, który przez wieś wiedzie mnie ku Leskowcowi. Znowu stare i nowsze domostwa. Żółty szlak to szlak kapliczkowy. Więc mijam je dość często. O ile te starsze są dość ładne, to jedna z nich stworzona z żywopłotu, budzi u mnie mieszane uczucia...Przechodzę główną drogę i po chwili muszę brodzić w błocie. W lesie starszy pan próbuje przekopać błoto na drodze, co spowoduje, że woda z kałuży spłynie. W lesie pełno śmieci...na łące też. Leży kanapa oraz spalony materac, a do tego dochodzi smrodek wylewanych gnojówek na pola. U góry widzę, kolejną kapliczkę. Obok kusi ławka, więc z niej korzystam, zjadam bułkę popijając piwem 0. Wygania mnie po dłuższej chwili i zimny wiatr i poczucie, że o ile grupę Żurawnicy pokonałem szybko, to teraz czas zaczyna gonić. 


 Autor.

Dość ciekawa budowla... 
Co to???

Pod tą kapliczką robię drugi popas.

Mijam kolejną starą kapliczkę stojącą nad potokiem, przechodzę przez kolejny przysiółek i zaczynam podejście. Jest ostre, chyba mnie te Gancarze będą długo prześladować (oj podejście pod Gancarz na północ od Leskowca nazwałem kiedyś moim K2). Przerwę robię dopiero na polanie pod Gancarzem. Zjadam czekoladę i ruszam dalej, wstępnie miałem w tym przysiółku odbić w stronę czerwonego szlaku, ale przez chwilę zacząłem się zastanawiać czy nie lepiej podejść już na Leskowiec. Idąc do góry mierzę czas w głowie i odbijam w kierunku Sadyby. Tu w pięknym lesie bukowym między drzewami trafiam na grób NN. 
Dochodzę do czerwonego szlaku i zaczynam schodzić. Między drzewami znów widzę szczyty wyglądające z morza chmur. Dochodzę do polany i mogę podziwiać ten widok, widać jak mgła zaczyna się unosić.
Za Jaworzyną odbijam na wschód, czego po chwili zaczynam żałować. W lesie jest taki śmietnik...jakbym trafił na osiedle cygańskie.

Polana nad przysiółkiem Podbucznik. 


Las bukowy...przepiękny jesienią. 


 Grób NN. 

Pożółkłe trawy, a za linią drzew widać morze mgieł...

W Tarnawie Górnej, pozostały mi dwa wyjścia. Albo zejść drogą, albo wspiąć się po raz ostatni i wzgórzami dojść nad miejsce, gdzie zostawiłem auto. Mijam parking z informacją, że opłatę należy uiścić w sklepie i zaczynam ostatnie podejście, tym razem szlakiem niebieskim. Tu mijam jedynych turystów dzisiejszego dnia. Podejście dość ciekawą drogą, jakby z kocimi łbami, w fajnym świetle powoli szykującego się do zachodu słońca. Niestety ale już sama wędrówka szlakiem czarnym (pod Bielówką) wiedzie w ponurym lesie. Słońce zza zamglonego nieba daje mało światła, toteż gdy dochodzę do miejsca dość dziwnego, postanawiam skrócić drogę i od kapliczki schodzę ku wiosce. 

To tam muszę jeszcze się wdrapać, nad domostwa. 


 Ścieżka wiedzie po "kocich łbach"

Chata, obok dom pomalowany na limonkowy kolor, po drugiej stronie jakiś kompleks, a obok murowana kaplica. Kiczowate.

Zabudowa Ślechowic w promieniach zachodzącego słońca.

Mnie pozostało teraz dojść drogą asfaltową do auta. Droga się dłuży, stopy bolą od marszu asfaltem. 
Ale w końcu, docieram...

 Tarnawka w promieniach zachodzącego słońca.

Most kolejowy na Skawie. Moja wycieczka dobiegła końca.

31 km, 1070 m podejść. Na koniec roku w końcu całodniowa wycieczka, taka dająca popalić. Kolejne miejsce odhaczone z listy planów :)
dziękuje za przeczytanie :)


Komentarze

  1. Fajne takie tuptanie po przysiółkach. Piszesz o 31 km, a ile w tym było podejść?

    OdpowiedzUsuń
  2. Coś około 1070 metrów.
    Ja lubię takie przysiółki ��

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz