Wodospad i grota czyli Beskid Mały na początek roku 2020.
Czas rozpocząć nowy rok, czy macie już jakieś plany górskie na ten rok?
Moim zdaniem sztywnych planów nie ma sensu robić i właśnie dokładnie taka była pierwsza wycieczka w 2020 roku.
Dostałem pytanie od Łukasza, czy powtarzamy wycieczkę do Brennej, podsyłając zdjęcie zasypanej wioski. Odpisałem, że nie. Nie do Brennej, ale mam fajny pomysł na wycieczkę, tylko tydzień później. Przez tydzień śnieg się stopił, choć wyżej śniegu było sporo, więc chwilę przed snem wysyłam pytanie, a może pojechać na Rysiankę?
Po ciężkiej nocy, małej ilości snu ruszam na południe. Dopiero w Bielsku temperatura spada poniżej zera i droga robi się śliska. Gdy podjeżdżam pod wskazany adres, Łukasz również właśnie się zbliża, cóż za synchronizacja! Witamy się i ruszamy. Do Lasu ;) , gdzie zostawiamy samochód i przy różowiejącym na wschodzie niebie startujemy. Na polach przed lasem rozstawiamy statywy i robimy kilka zdjęć.
Jako, że doszła miniona grupa, ruszamy do schroniska, bo mamy ochotę na coś ciepłego, a nie uśmiecha nam się stać w długiej kolejce. Schodząc ze szczytu, mijamy kwestujących z puszką WOŚP, jako, że właśnie w ten weekend Orkiestra gra.
Chwilę potem następuje zwrot planów. Łukaszowi odnawia się kontuzja kolana. Już drugi raz, gdy się spotykamy, jak potem żartujemy w czarnym humorze. Ledwo dochodzimy do schroniska. Pod nim Goprowcy mają rozłożony koc, na którym leżą lalki. Widać, że prowadzą pokazy pierwszej pomocy.
W schronisku gorąco, ludzi pełno. W kolejce i tak swoje trzeba odczekać. Z racji problemu kontuzji, zamawiam to co jest od ręki i...bardzo tego żałuje. Pierwszy raz jem coś co nazywa się bigos, a jest rzadsze od normalnego bigosu, a nie ma na tyle wody w sobie, by nazwać to zupą. No cóż, można i bigos spieprzyć...
Przy sali postawiono werandę i to na niej znajdujemy miejsce. Bierzemy mapę i omawiamy co dalej. Powrót według planów tą samą drogą, nie wchodzi w rachubę. Najszybsze zejście, szlakiem czarnym też odrzucamy, bo trzeba by objechać potem całe pasmo do pozostawionego auta. Na pomysł, by on sam schodził, stanowczo protestuję - razem wyruszamy, razem wracamy, do tego samego z kontuzją... Po namysłach postanawiamy zejść żółtym szlakiem do Targoszowa, gdzie odbierze nas żona Łukasza.
Odbieram od Łukasza statyw, ważący chyba z 15 kilo (żart) i dzięki odciążeniu jakoś się poruszamy. Na szczycie rozkładamy statywy, skoro je tu targaliśmy i robimy kilka zdjęć widokom:
Moim zdaniem sztywnych planów nie ma sensu robić i właśnie dokładnie taka była pierwsza wycieczka w 2020 roku.
Dostałem pytanie od Łukasza, czy powtarzamy wycieczkę do Brennej, podsyłając zdjęcie zasypanej wioski. Odpisałem, że nie. Nie do Brennej, ale mam fajny pomysł na wycieczkę, tylko tydzień później. Przez tydzień śnieg się stopił, choć wyżej śniegu było sporo, więc chwilę przed snem wysyłam pytanie, a może pojechać na Rysiankę?
Po ciężkiej nocy, małej ilości snu ruszam na południe. Dopiero w Bielsku temperatura spada poniżej zera i droga robi się śliska. Gdy podjeżdżam pod wskazany adres, Łukasz również właśnie się zbliża, cóż za synchronizacja! Witamy się i ruszamy. Do Lasu ;) , gdzie zostawiamy samochód i przy różowiejącym na wschodzie niebie startujemy. Na polach przed lasem rozstawiamy statywy i robimy kilka zdjęć.
Od wschodu niebo różowieje.
A księżyc po przeciwnej stronie.
Obok przebiegają sarny i my nie czekamy na wschód a ruszamy w górę. Jest rześko, droga zmrożona i dopiero po wejściu do lasu zaczyna się błoto. Obok drogi szemrze strumień, wody jest sporo, więc liczę na kolejną atrakcję.
Teoretycznie na niektórych mapach jest zaznaczony szlak, jednak w terenie nie odnajdujemy żadnego śladu oznaczeń. Póki co nasza trasa wiedzie leśną drogą, z której schodzimy, za szybko zresztą gdy potok ją przecina. Początek jest obiecujący, jednak wąwóz zaczyna się zwężać, a zbocza po obu stronach stają dęba. Jeszcze kawałek się przedzieramy przez krzaki, łapiąc się gałęzi, przeskakując po kamieniach z jednej strony na drugą, ale w końcu odpuszczamy, gdy korytem się nie da iść, a stok jest zarośnięty.
Za nami ta łatwiejsza część pierwszej wędrówki przy potoku.
Okazuję się, że niedługo, bo dosłownie po kilkunastu krokach, od wyjścia na drogę, odbija ścieżka prowadząca znowu nad potok. Jednak od tego momentu dojście do wodospadu zajmuje nam już chwilę, a trudności za wiele tu nie ma. Trzeba tylko uważać na śliskie kamienie.
Trzeba uważać na śliskie kamienie.
Jeszcze ostatnie przejście przez strumień i jest. Nasz pierwszy z celów. Wodospad Dusica:
Wodospad Dusica.
Według Wikipedii ma ok 3 metrów wysokości, choć znalazłem i wzmianki o ok 5 metrach. Bliżej jednak jest tej pierwszej wysokości, dla porównania zdjęcie z kolegą:
Niestety mimo moich nadziei, nie ma tu takiej zimowej scenerii jaką sobie wymarzyłem, więc będzie trzeba tu wrócić (jak i na halę Jaworową). Po małej przerwie na sesję, zjedzenie małego co nieco, opuszczamy największy wodospad Beskidu Małego, by przejść do kolejnej atrakcji, leżącej ok 50 metrów wyżej.
Grota Komonieckiego.
Grota, jaskinia Komonieckiego to spora komora o szerokości 15 metrów. Można do niej wejść, bo otwór ma około 2 metrów wysokości.
Trzeba tylko uważać, by za kołnierz nie wlała się woda ;) a tej w mokrych okresach leci sporo. Niestety dziś leci mała struga. Wokół leży więcej śniegu, ale nie ma lodospadów, na które liczyłem, ale cóż się dziwić gdy nie ma mrozu...
Mija kolejne kilka (a prędzej kilkanaście) minut na zdjęcia i w końcu znowu zbieramy się do dalszej drogi. Teraz czeka nas ostre podejście, na szczęście dość krótkie.
Nabierając wysokości, widzimy, że niebo nad nami jest czyste, nie ma żadnych chmur. Za nami między drzewami pojawiają się widoki.
Słońce!
Czeka nas piękny dzień.
Babia Góra nad smogiem.
Dochodzimy do zielonego szlaku, tu już zima w pełni. Śniegu sporo, niektóre drzewa przybielone. Odpuszczamy źródło Zimna Woda i gnani głodem, oraz wizją zjadanych kanapek na grani, dochodzimy do Skrzyżowania pod Smerkowicą. Wieje jak cholera zimny wiatr, więc ubieramy i zapinamy się. Z wychodni rozpościera się piękny widok na wschód. Zima!:
Wieje tak, że ruszamy od razu dalej. Szukamy jakiegoś miejsca osłoniętego od wiatru. Gdy dochodzimy do kawałka szlaku, który dość mocno opada, zakładamy raczki, bo na szlaku śnieg jest ubity i wyślizgany. Gnani głodem szybko maszerujemy, ale gdy staję zrobić zdjęcie przybielonemu drzewu...
i oglądam się za siebie, to ogarnia nas zachwyt. Popatrzcie sami:
Oblodzone gałęzie drzew podświetlone słońcem...
Oblodzone drzewa, gałęzie, do tego podświetlone słońcem prezentują się przepięknie! Praktycznie dłuższy kawałek drogi idziemy i co chwila się odwracamy robiąc sporo zdjęć.
W końcu na przełęczy Beskidek zjadamy śniadanie. Mija nas też coraz więcej osób. Patrzymy na zegarek i nagle przeżywam szok. Jest już prawie 11, więc trzeba się trochę zebrać. Ale jak można zasuwać, gdy wokół jest tak pięknie i do tego czasem jakieś widoki dalsze się pokazują?
Żar w środku kadru, z prawej Potrójna, pod nią przysiółek z Chatką na Potrójnej.
Doganiamy jakąś większą grupę, a gdy do najwyższego punktu naszej dzisiejszej wycieczki pozostaje już naprawdę blisko mijam biegacza...w krótkich spodenkach. Podziw, ja w puchówce ;)
W końcu zza drzew wyłania się wiata. Leskowiec. Wychodzę na polanę i nad przełęczą Krowiarki widzę Tatry!
Leskowiec - 922 m npm.
Tatry nad przełęczą Krowiarki. To 72km.
Jako, że doszła miniona grupa, ruszamy do schroniska, bo mamy ochotę na coś ciepłego, a nie uśmiecha nam się stać w długiej kolejce. Schodząc ze szczytu, mijamy kwestujących z puszką WOŚP, jako, że właśnie w ten weekend Orkiestra gra.
Chwilę potem następuje zwrot planów. Łukaszowi odnawia się kontuzja kolana. Już drugi raz, gdy się spotykamy, jak potem żartujemy w czarnym humorze. Ledwo dochodzimy do schroniska. Pod nim Goprowcy mają rozłożony koc, na którym leżą lalki. Widać, że prowadzą pokazy pierwszej pomocy.
W schronisku gorąco, ludzi pełno. W kolejce i tak swoje trzeba odczekać. Z racji problemu kontuzji, zamawiam to co jest od ręki i...bardzo tego żałuje. Pierwszy raz jem coś co nazywa się bigos, a jest rzadsze od normalnego bigosu, a nie ma na tyle wody w sobie, by nazwać to zupą. No cóż, można i bigos spieprzyć...
Przy sali postawiono werandę i to na niej znajdujemy miejsce. Bierzemy mapę i omawiamy co dalej. Powrót według planów tą samą drogą, nie wchodzi w rachubę. Najszybsze zejście, szlakiem czarnym też odrzucamy, bo trzeba by objechać potem całe pasmo do pozostawionego auta. Na pomysł, by on sam schodził, stanowczo protestuję - razem wyruszamy, razem wracamy, do tego samego z kontuzją... Po namysłach postanawiamy zejść żółtym szlakiem do Targoszowa, gdzie odbierze nas żona Łukasza.
Odbieram od Łukasza statyw, ważący chyba z 15 kilo (żart) i dzięki odciążeniu jakoś się poruszamy. Na szczycie rozkładamy statywy, skoro je tu targaliśmy i robimy kilka zdjęć widokom:
Bystra.
Diablak.
Z lewej strony wyłania się czubek Tatr Bielskich, te bardziej widoczne to Wysokie Tatry.
Luboń Wielki z lewej, potem w prawo Gorc, Kudłoń (pierwotnie myślałem, że to Turbacz).
Cóż nic po nas, czas schodzić. Tylko którędy wiedzie szlak? Zeszliśmy kawałek w dół i dopiero po chwili zauważyłem, że biegnie on z prawej strony. No cóż, wspomniana grupa wcześniej zastawiała zejście, dzięki czemu trochę śniegu do butów się nasypało. Chwilę po tym jak zaczęliśmy szlakiem schodzić, wywijam orła. Idąc wąską ścieżką zahaczam raczkiem o sznurówki i ląduję w śniegu. Aparat na całe szczęście cały. Nogi i ręce też ;)
Chyba uczestnicy kursu na przewodników, którzy notorycznie stali na szlaku...
Idąc powoli dochodzimy do miejsca, w którym dwa miesiące wcześniej wędrowałem z Żurawnicy .
Szkoda, że wtedy zrezygnowałem z wejścia na szczyt, bo najgorsze podejście miałem za sobą, a nas teraz to czeka. Tyle, że teraz dość szybko wytracamy wysokość, mimo powolnego tempa.
Po wyjściu z lasu oglądam Pasmo Żurawnicy, Babią. Poniżej domków letniskowych robimy przerwę na obniżenie masy plecaków i ruszamy już drogą z płyt do wsi.
Za brzozą Żurawnica.
Pasmo Babiej Góry.
Nie pozostaje nam nic innego jak przejść przez przysiółek, minąć domy jakby wymarłe, jedynie ruch samochodów spory, śmiejemy się, że jak w mieście i mijając dość dziwne miejsce dochodzimy do drogi. Idąc nią w kierunku południowym spotykamy jadącą po nas żonę Łukasza i tak oto dobiega koniec kolejnej górskiej wycieczki.
To my :)))
Wracając do domu autem, oglądam zza szyb piękny zachód słońca i o dziwo cieszę się, że nie oglądałem go z zaplanowanego miejsca. Praktycznie do samego Sosnowca w tylnym lusterku widzę kolorowe niebo.
Piękne zdjęcia, pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuje :)
UsuńRównież pozdrawiam.