Śladem historii i dolin, czyli w Niskim Beskidzie.

Przez cały tydzień, dzień po dniu, a nawet dwa-trzy razy dziennie, wchodziłem na strony różnych prognoz pogodowych. Pierwsze prognozy, te tydzień wcześniej mówiły o deszczowym dniu, potem zrobiło się jednodniowe okno pogodowe, które jednak przesunęło się na sobotę, a prognozy na niedzielę, zaczęły pokazywać burze. Cały dzień, potem popołudniu i potem...to samo. Jedna, jedyna pokazywała, ta na której od lat najbardziej się opieram, w sobotę, że burzę będą, ale po 15tej. Decyduje się mimo to pojechać, z nastawieniem, na spędzenia całego dnia w górach i zejściu w porze zachodzącego słońca, więc biorę przeciwdeszczową kurtkę.
Jak sądzicie, zlało mnie?

Choć wpierw, gdy wracam w sobotę wieczorem do domu i widzę zdjęcia z tego dnia...to siedzę i mam dość. No cóż, to było piękne okno pogodowe. Prognoza na jutro pokazuje więcej chmur. W ostatniej chwili, na przekór wszystkiemu pakuję się, nastawiam budzik i z rana z uśmiechem i śpiewem na ustach jadę w góry...a nie!
O czwartej wyłączam budzik. Siadam na łóżku. Męczące ostatnie dni dają się we znaki, strasznie niewyspany jestem. Jakoś się jednak mobilizuje i zjadam śniadanie, robię herbatę do termosu i chwilę po piątej ruszam w drogę. W której co chwile ziewam, a po głowie błądzą myśli, by zatrzymać gdzieś auto i rozłożyć siedzenie i dospać. Od zachodu kłębią się ciemne chmury. Słońce przed Olkuszem skryte za chmurami już dość wysoko na niebie. Kraków zasnuty chmurami, wygląda smutno. Kupuję kawę na stacji by nie zasnąć za kierownicą i pędzę autostradą. O dziwo kawa pobudza mnie. Mijam znajome miejsce, które rok temu odwiedzałem ( Zakliczyn i Jamna ), droga zaczyna być wyboista, wąska, oraz pnie się serpentynami mocno pod górę. To lubię! Następnie nawigacja prowadzi mnie tak wąską drogą, że minięcie się dwoma autami nie wchodzi w grę. Na szczęście, jest pora, o której albo jeszcze się śpi, choć mijane kościoły pokazują, że na wsiach ludzie o tej porze są dawno na nogach. W każdym razie, drogi są puste, tylko dla mnie...
Gdzieś wśród pól zatrzymuję się, by odetchnąć i przy okazji robię zdjęcie. Zastanawiam się, co to za góra przede mną...

Za takie drogi, lubię funkcję w nawigacji - prowadź najszybszą trasą. Często omijam dzięki temu główne szlaki komunikacyjne. Jadąc tą wąską drogą, otwieram okna i wdycham ciepłe powietrze o zapachu pól...Mijam Grybów, na którego rynku mimo 7 godziny pełno zaparkowanych aut. To neogotycki kościół jest winnym tego zamieszania ;) - trwa msza. Grybów, to też granica, krainy, do której podążam, Beskidu Niskiego i Pogórza. Do końca mojej podróży już niedaleko, więc kilkadziesiąt minut później parkuje na parkingu drewnianego kościoła, w którym również trwa msza.
Drewniany kościół wybudowany w latach 30tych XXw. 

Jestem w Wysowej Zdrój. Najważniejsze, na niebie prawie nie ma chmur! A ja chwilę myślałem, dzień wcześniej, by zmienić rejon wycieczki...wspominając jednak jak rok wcześniej, przez strasznie pogodą nie pojechałem w Sądecki, z którego widziałem potem całkiem fajne zdjęcia, cieszę się, że się zaparłem i postawiłem na swoim. Bo na niebie jest głównie...błękit. Do tego jest ciepło, a nawet bardzo ciepło. A jest chwilę po ósmej... 
Czas ruszać. Na początek asfaltem. 
Mijam pierwszą kapliczkę, pokrytą złotą blachą, za którą pasą się konie. Droga leniwie się pnie w górę, a ja pochłaniam w siebie okoliczne polany, za którymi widać okoliczne szczyty, niewysokich gór. Tego mi było trzeba! Po chwili droga zaczyna jednak coraz mocniej się wspinać pod górę. Wyprzedza mnie terenowe auto wyjące i śmierdzące. Na szczęście więcej będzie ciszy...od cywilizacji. Mały zaskroniec niestety jedno spotkanie z autem nie przeżył... Przy drodze okwiecone łąki. Końcówka podejścia jest ostra, nie dziwię się, że silnik tego auta wył ;) ale za to kończy się asfalt, a zaczyna szuter...i widoki!
Końcowy odcinek ostrego podjazdu...

...a początek widoków!

Jest ławka, oraz miejsce na ognisko i...śmietnik, w którym nie mieszczą się śmieci. Na prawdę tak dużo waży pusta puszka po piwie, że nie można jej znieść/zwieść na dół??...

Na Hutniańskiej Przełęczy. Chłonę.

Zjadam pierwsze śniadanie. I siedzę chwilę, podziwiam. Oraz słucham, bo gdzieś z lasu słychać krakanie, z pól zaś koniki polne. Nie widać jednak któż to tak kracze i kracze, cóż las jest gęsty.
No cóż, siedzi się miło, ale zaduch podpowiada, że z pięknej pogody trzeba korzystać, więc po chwili ruszam, teraz w dół. Mijam nie pasujące tu stawiane domy z drewna, oraz przyczepę kempingową, przed którą pani czyta książkę...zazdroszczę! Chwilę później przechodzę obok schowanego wśród drzew gospodarstwa, a na łące pojedynczą bele siana. Następnie kolejne domostwa. Przy jednym jakaś babina pieli grządki, a w drzwiach powiewa zasłonka...obok kolejnego pasą się kozy i pieje kogut. Sielanka. Aż z kolejnego obejścia lecą dwa psy i to nie po to by się łasić. Stopuję je, moje schylenie po kamień, który biorę dla pewności w rękę, bo jeden burek ewidentnie lubi sobie coś pogryźć. Na szczęście po chwili wraca za potok i zza niego mnie obszczekuje. Schodzę coraz niżej i widzę na wzniesieniu, wśród drzew płot oraz krzyże. To znak, że doszedłem do cmentarza łemkowskiej wsi Рiпкы (łem.), czyli Ropki obecnie, (tablica była pod przełęczą ale to współczesna).
Ja odbijam od drogi i idę zwiedzić cmentarz:




Za wejściem na cmentarz, leży spory głaz, na którym wisi tablica informująca o tragicznych losach z czasów II WŚ jak i zaraz po niej.

Nagrobki łemkowskie, stoją porozrzucane. Jest ich kilka, część ma ślady po kulach, jeden to metalowy krzyż, reszta murowana z datami od 1903 do 1929. W rogu stos kamieni. Śladów cerkwiska nie znalazłem, choć po prawdzie nie szukałem go. Wieś została wysiedlona podczas akcji Wisła. A w czasie wojny wymordowano rodzinę Cyganów i dwie Żydowskie...

Schodzę do skrzyżowania dróg, po drodze obmywam twarz w potoku i dolatują do mnie dwa wielkie wilczury, pierwszy z nich podrywa łapy i opiera się o mnie, przyjazna bestia, choć w pierwszej chwili miałem pietra. Po chwili wracają wzywani przez właściciela :)  a ja ruszam dalej mijając drogę do Hańczowej.  Kieruję się teraz szlakiem czerwonym. Mijam kapliczkę pod sporym drzewem i chwilę później mam mały dylemat. Moje plany miały mnie teraz prowadzić kawałek czerwonym szlakiem, ale biorąc do ręki mapę, widzę, że całkiem fajna ścieżka prowadzi bezszlakowo, trochę bardziej na północ, omijając górę, z której i tak planowałem zejść, by później na inną wejść, więc może zaoszczędzić sobie wspinaczki? Mija mnie rowerzysta, a ja a to ruszam ku przełęczy Czerteż, a to zawracam ku dawnej wsi...w końcu decyzja. Co ja tam lasu nie widziałem? A krzyże oznaczają, że to znowu ślad historii na mnie czeka.
Stara chata, bądź stodoła, w tle góry z bukietem lasu... 

Kawałek pola, sadu? 

Ruszam ku dawnej wsi Czertyżne, jednak kawałek po starcie wchodzę na skraj dawnego pola, a może sadu przydomowego, bo rosną tu drzewa owocowe. Wchodząc w trawy, patrzę uważnie, czy nie nadepnę jakiegoś gada, lecz żadnej zwierzyny nie spotykam. Robię zdjęcie, wracam na drogę i podziwiam widok Ropek.. Gdy się odwracam, niemalże odskakuje! Pół metra za mną na drodze leży sobie wąż, spokojny, długi. Wtedy, patrząc na jego trójkątną głowę, wydało mi się, że to żmija, dopiero później żona mnie uświadamia, że to zaskroniec. Robię kilka zdjęć, gdy on pewnie czując się zagrożony zwija się. Mówię do niego, ok, już cię nie niepokoję i tak też czynię, ruszam dalej drogą, która wiedzie między polami, otoczonymi lasami.

Dolina, w której mieści się wieś Ropki.

Zaskroniec. 

Idąc drogą, zastanawiam się, czy stały tu domy, czy ludzie tylko na pola przyjeżdżali, wyobrażam sobie (oczywiście w moich wyobrażeniach mam widok wsi jaką znam, lata później od czasów, które próbuje sobie wyobrazić), jak jadą tu na wozach...mijam polany, w końcu osiągam też siodło. Teraz będę miał lekko, bo będę schodził. Z rogu polany startuje, zapewne to bielik (edycja, to był orlik krzykliwy), wielki ptak drapieżny. Oczywiście zamieram zaskoczony, o zrobieniu zdjęcia nie ma mowy, bo znika od razu za drzewami. Mówię sobie, to teraz brakuje już tylko spotkania z wilkiem bądź niedźwiedziem. Uprzedzając, niestety takich zwierząt nie widziałem ;) 
Las, łąki wokoło za to grają niesamowitą muzykę. Tu nie ma ciszy. Życie leśne toczy się głośno, ale takie hałasy uwielbiam:
To z prawej części polany poderwał się ten ptaszor.
Kiepski debiut filmowy ;P



Jest sucho, jakieś kałuże są, ale niewielkie, upał zaczyna przysmażać moje dłonie i kark. Uświadamiam sobie, że nie mam żadnego kremu. Oj będę żałował sobie myślę.
I tak rozmyślając o dawnych czasach, o obecności, mijam ukwiecone łąki, jedna za drugą. Tu robię sporo zdjęć. Więc dość dla mnie niespodziewanie wśród krzaczorów i wysokich traw wypatruje krzyż. To już? Doszedłem do tej wsi? Zrzucam plecak i robię kilka zdjęć, zjadam trochę rodzynek (G - miałeś rację, świetna sprawa dla mnie)...
 Tu stała cerkiew...

Jestem na terenie dawnej wsi Czertyżne. W okresie między wojennym była to dość bogata wieś, bo podobno mikroklimat pozwalał na dorodne uprawy. Wieś położona jest w dolinie między szczytami, które osłaniały ją przed wichrami, a słońce dobrze oświetlało, ogrzewało. Wieś założona w 1589 roku, nazwa pochodzi od "czertem", "czertiż" co oznacza wyrąb. Dziś oczywiście po wojnie i akcji Wisła nie ma tu nic, poza kilkoma krzyżami...
Schodząc jeszcze niżej stoją krzyże na starym cmentarzu:

Niżej cmentarza, schodzą się dwa potoki, które trzeba przejść w bród. Obok stoi sprzęt od zrywki drzew i pocięte pnie. Jednak daleko tym górom, do tego co się dzieje w Żywieckim, czy Śląskim Beskidzie. Za brodem, przez potok przerzucona jest kładka, którą można dojść do kapliczki, ale to współczesna budowla. Ruszam drogą szutrową w dół. Mija mnie motocyklista, podnosi rękę w geście powitania, niżej spotykam małżeństwo, z którym zamieniam kilka słów i już chwilę później staje przed dylematem. Zdjąć buty, czy nie zdjąć? Oto pytanie ;) bo dotarłem do rzeki Biała, za którą wiedzie droga ku wsi Izby. Połowę pokonuję po kamieniach, jednak przede mną ta najgłębsza część nurtu nie ma kamieni, po których bym mógł pokonać ją bez zamoczenia butów, więc wracam, zdejmuję buty i przechodzę rzekę na bosaka. W górę drogi jedzie ekipa rowerzystów, w różnym wieku, jeszcze się miniemy. Ja ruszam za nimi. Mijam drewniany most, i wchodzę na rozległe łąki, które rozciągają się między wzniesieniami. W potoczku obok drogi, wyglądającym bardziej na rów, dostrzegam węża, zapewne znowu to zaskroniec, ale zdążył zniknąć w trawach zanim zrobiłem zdjęcie. A to robię, bo dostrzegam sporego...raka. Oj jak dawno go nie spotkałem. Niegdyś łapany przeze mnie w dąbrowskiej Pogorii, dziś to coś egzotycznego w naszych wodach.
 Biała.

Widzicie go? A wąż wpłynął w te trawy z lewej. W tym potoku pływają też i ryby.

Teraz muszę pokonać asfaltem kawałek drogi. Jest południe, słońce praży mnie niesamowicie, a droga ma mało drzew, które by dawały cień. Trudno. Za mną zostają też żeremia i tamy bobrów, te jeszcze dziś spotkam.
Na drogę wchodzi para turystów. Spore plecaki, namioty, śpiwory. I kije w ręce, ale takie z gałęzi. Przechodzą zapewne GSB, bo po wejściu na drogę, po chwili skręcają w lewo, w stronę Ropek. Później myślę gdzie ich dorwała burza, lecz teraz mijam kolejne domostwa, pastwiska na zboczu, na których się pasą krowy, mijam też dawną cerkiew. Wieś na odcinku mijanym przeze mnie, mało ciekawa. A warto będzie jeszcze do Ізбы (łem), czyli wsi Izby wrócić. Bo dawną cerkiew mijam od strony drogi, bo nie szukam dziś starego cmentarza, nie wspominając o poszukaniu dawnych fortyfikacji z czasów Konfederacji Barskiej.

Dawna cerkiew greckokatolicka z 1888r.

U góry krzyże rzymskokatolickie, a na witrażu prawosławny.

Co ciekawe, wieś obecnie zamieszkuje kilka rodzin łemkowskich, które tu wróciły po latach.
W końcu schodzę z asfaltu ku kolejnej nieistniejącej wsi. Mijam kolejne pastwiska pełne krów, mijam też dzieciaki, które rzucają kamieniami w wodę potoku. Oj ale bym z chęcią wskoczył do tego potoku! Niestety płynie on przy szutrowej drodze, na której mija mnie kilka aut, spotykam też widziane wcześniej dwie rodziny na rowerach. Wracają już. Pastwiska i bramy na nie, wywołują skojarzenie z dzikim zachodem. A to skojarzenie zaś z Ryśkiem R. Czytając jego biografię pamiętam, że marzył o życiu kowboja...
Mijam też kolejne tamy bobrze, oraz schowaną w zaroślach kapliczkę. To znak, że zbliżam się ku kolejnym miejscom oznaczonym na mapie krzyżami.

Pastwisko pod Lackową. Polski dziki zachód ;) 


To teren dawnej łemkowskiej wsi Bielicznej. Dziś stoi tu tylko greckokatolicka cerkiew św. Michała Archanioła z 1796 roku, oraz dawny cmentarz. Kolejne miejsce wysiedlone w bezsensownej akcji.
Przechodzę po mostku i mogę zajrzeć do cerkwi, bo jak pisze na tabliczce, to jedyna cerkiew dostępna cały czas dla turystów.
Bobrzy świat. 




Otwieram drzwi, na których wisi prośba o zamykanie ich, gdyż budynek nie jest ogrzewany. Wchodzę do chłodnego przedsionka i mogę obejrzeć jak wygląda cerkiew od środka.
Cerkiew została remontowana przez proboszcza z Banicy w 1985roku.

i zza krat oglądam nawę:

Następnie wychodzę, mijam miejsce do odpoczynku i wchodzę pod górkę obejrzeć stary cmentarz.
Tam zjadam kanapki, odpoczywam i po chwili ruszam dalej.
Za mną zostaje cerkiew i cmentarz. Tyle po wsi, która tu istniała setki lat..

Teraz zaczynam część bardziej górską tej wycieczki. Dotychczas trzymałem się dolin, teraz czas wejść na szlak biegnący granicą, by powoli kierować się ku końcu wyprawy ;) . Wpierw jednak mijam rozległą polanę, z której oglądam Lackową, najwyższy szczyt, tj. polskiej części Beskidu Niskiego. Rano miałem gdzieś w głowie, że może jak czas pozwoli...ale idąc w Izbach, w upale i patrząc na jej kopułę...wiedziałem, że dziś na pewno tego nie dokonam. Gdzieś daleko na zachodzie majaczy szczyt z nadajnikiem(?), to zapewne Beskid Sądecki, zapewne Jaworzyna Krynicka. Ledwo widoczna już, bo właśnie pogoda zaczyna się psuć. Coraz mniej już błękitu na niebie. Coraz więcej chmur wisi na niebie. Od cerkwi kieruje się ścieżką, która mnie wyprowadzi wyżej od przełęczy Pułaskiego, dzięki czemu będę miał mniej do podejścia szlakiem granicznym, który jakoś blisko siebie ma na mapie poziomice.
 Krzyż na łąkach...

Póki co zasiadam w trawach. Niżej wśród ukwieconej polany stoi krzyż. Poniżej ambona, a dalej wznosi się Lackowa. Mimo niedawnego odpoczynku siedzę tu chwilę i wtedy znad drzew od strony granicy wylatuje znowu chyba, bielik. Przelatuje cicho nad łąką przede mną i robi kilka okrążeń nad nią, by po chwili odlecieć za drzewa... Po chwili zbieram się. Nie ma co czekać, ruszam. Po kilkunastu minutach lekkiego podejścia dochodzę do granicy. I gdy spoglądam na dalszą moją trasę, to wydaję jęk. Oj będzie bolało :) 


Wchodząc dziwie się, że wpadłem rano na tak głupi pomysł, jak wejście na Lackową i zarazem cieszę się, że tego nie zrobiłem. Startuje z wysokości ok 800metrów, więc niewiele zaoszczędziłem, do tego została sama końcówka. W połowie podejścia, robiąc 15ty :)) odpoczynek spotykam rodzinę, która podąża na Lackową. Wspominam, że to podobne wejście ich czeka, jak teraz schodzą i ruszamy życząc sobie powodzenia. Gdy docieram pod Ostry Wierch, to mam dość. Na szczyt nie wchodzę. Po krótkim odpoczynku podążam na południe. Idę jak na skazanie, stopy, nogi i ramię bolą jak cholera. Nie mam w ogóle motywacji i cieszę, że szlak wiedzie garbem, nie ma więc tu większych wzniesień, bo nawet te małe, jak na Cigielke, stanowią dla mnie poważne wyzwanie. Choć idę bukowym lasem, który uwielbiam...

Zejście z Cigielki na przełęcz o tej samej nazwie zejście mnie wykończyło. Dosłownie kilka kroków przed przełęczą otwiera się trochę widoków. Robię dwa zdjęcia i ledwo dochodzę do wiaty. Ręce, kark i twarz pieką. Aparat już nie na szyi wisi, a w ręce niosę, owiniętego na paski wokół dłoni.
 Lackowa, zdjęcie pod mocne słońce...

Szlak wiedzie tu polaną i dalej skrajem lasu, by później wejść głębiej w las, a drogę, którą widać po lewej to jest już u naszych sąsiadów.

Siadam, wyciągam wodę i piję, pije... Potem wyciągam kanapki. I herbatę. I siedzę, siedzę...chyba z trzy kwadranse. Patrzę na mapę i się zastanawiam, co dalej. Pierwotnie miałem w planach przejść się jeszcze granicą. Popatrzeć na najwyższy szczyt Busov. Ale czuję się tak słabo, prognozy mówią o burzach...wstaję, o dziwo nogi odpoczęły na tyle, że robię parę kroków w tamtą stronę, jednak zaduch, długość trasy jaką przyszłoby mi jeszcze przejść, oraz brak słońca powoduje, że ruszam jednak w dół w stronę Wysowej. Po kilku minutach słyszę odległy grzmot. Po chwili kolejny, gdy las po obu stronach drogi się odsłania, na niebie widać kłęby chmur. 
Wychodzę na polany nad Wysową wśród coraz bliższych grzmotów. Za lasami, nad górami widać deszcz lecący z burzowych chmur...


Dochodzę do Ropy i drogi. Zostało mi kilka minut wędrówki do auta, mając nadzieję, że mnie nie dopadnie ulewa. Mijam cerkiew prawosławną i robię jedne z ostatnich zdjęć tego dnia. 

Wsiadając do auta, zaczyna padać deszcz. Ruszam i z przystanku, robię ostatnie zdjęcie, przez otwarte okno samochodu:

I tak dobiega moja kolejna wycieczka w góry, którymi jestem oczarowany.
Choć, nie. To nie koniec, bo czeka mnie 3godziny jazdy a chmury się kłębią. Na pogórzu widzę za wzgórzami ścianę deszczu. I dopada w końcu mnie. Grad, deszcz, droga momentami to rzeka. Widoczność na kilka metrów. I tak godzinę jadę tymi wąskimi drogami...
Jednak koniec, końców do domu docieram po 20tej. I właśnie pod klatką mnie deszcz moczy...

Sumując. Czy była to udana wycieczka? Jak najbardziej. Brakło mi jedynie pogodnego popołudnia, oraz albo wschodu, albo zachodu słońca. Jednak w okresie jednych z najdłuższych dni w roku, ciężko złapać wszystkie sroki za ogony.
Warto było jechać tyle? Warto. Bo takich dolin, lasów, nie spotkam bliżej mnie. Te góry przypominają mi Bieszczady, te jednak poznane w dzieciństwie, kiedy we wrześniu w okolicy Wetliny przez cały dzień dwa, trzy auta spotkaliśmy.

Z podsumowań. 25km pieszo, w tym 7,5km po asfalcie. Jeden szczyt zdobyty. Trzy cmentarze zwiedzone, trzy cerkwie minięte, jedna zwiedzona.

Ślad mojej wycieczki.

Komentarze