Bo urlop to nie tylko plaża ;)

Pelješac, drugi po Istrii półwysep chorwacki. Długi na 66km, górzysty kawał lądu, przez całą jego długość ciągną się Wężowe Wzgórza, z najwyższym szczytem Górą Świętego Eliasza (Sveti Ilija 961 m npm), na którego od momentu rezerwacji kwatery na wakacje, mam wielką ochotę. To mój główny cel, poza plażą.

Od razu jednak napiszę, nie podjąłem nawet próby, wejścia na ten szczyt, ani na żadne inne wzniesienie (no jedyną próbą było zakupienie dwóch zgrzewek wody, którą przywieźliśmy do domu 😁 ). 
Po prostu było za gorąco. Cały tydzień temperatura była w ciągu dnia powyżej 32 stopni, a nocą w granicy 26. O ile na początku było "chłodniej", to pod koniec, na kiedy sobie zaplanowałem tą wycieczkę (bo w pierwsze dni chciałem po prostu odpocząć), to ciężko było nawet nad wodą wysiedzieć, temperatura przekraczała 35 stopnie. Zresztą nasze gospodynie nam mówiły, że dawno nie było u nich tak sucho i tak gorąco. Półwysep właśnie słynie z łagodnego klimatu, przez swoje położenie i wiejące wiatry jest tu o wiele przyjemniej niż na wybrzeżu dalmackim, ale nasz pobyt zbiegł się z falą afrykańskiego gorąca, które uderzyło we Włochy, Hiszpanie i Grację, powodując tam liczne pożary, więc tu też było cieplej.
Przez upał, również nasze zwiedzanie przesuwaliśmy na późne popołudnie. Dzisiejszy wpis to będzie krótka, niechronologiczna relacja właśnie z tych kilku wycieczek. 

Ston.

Zacznę od początku, ale początku półwyspu, czyli kierujemy się od wschodu, ku zachodowi. 
Ston to miasto leżące w przesmyku łączącym półwysep z lądem, przebiega przez niego też jedyna droga, którą i my przyjechaliśmy. 
Miasto słynie z murów obronnych usytułowanych na wzgórzach, które miały bronić przed Turkami i miała długość 5,5 km oraz 40 wież i 7 twierdz. Do dziś zachowały się tylko części murów, oraz ruiny 3 wież. My dojeżdżamy nieco pół godziny przed zamknięciem, ale z powodu temperatury i tak nie planowaliśmy wspinaczki murami, a zwiedzenie urokliwego miasteczka. Miasteczka, w którym jakby zamarł czas...



Uliczki puste, kamienice zamieszkane stoją obok ruin, w kawiarenkach stoliki puste, zajęte przez kilka osób, a pod jednym sklepem panowie po godzinie dalej siedzą...

Cicho, spokojnie, pod kościołem brak jedynie przewalającej się kulki biegaczy pustynnych, niczym z filmów o dzikim zachodzie 😉:


Rzut oka przez zamknięte, ale oszklone drzwi:

i spoglądam na twierdzę, otoczoną fosą:


by następnie przez teleobiektyw obejrzeć "europejski chiński mur" jak czasem nazywają te fortyfikacje:




Ładnie. 
Na koniec, rzucam okiem na baseny, w których produkują tu od lat sól, a następnie wracamy na kwatery, a raczej nad wieczorne posiedzenie nad morzem...

Informacyjnie parkingi są płatne, my parkowaliśmy na południe od twierdzy - 8kun za godzinę, możliwa płatność bilonem i kartą.

Trpanj.

Na Pelješac można dostać się również promem, płynącym z miasta Ploče do wsi Trpanj, która znajduje się na północnej części półwyspu. Zaś dojazd do niego, od strony półwyspu prowadzi kanionem, do którego trzeba zjechać, mijając ostre zakręty, które pokonywaliśmy podczas powrotu do domu, bo właśnie promem postanowiliśmy wrócić na kontynent, więc "zwiedziliśmy" tylko okolice portu, dojeżdżając godzinę przed odprawą. Stojąc w kolejce na prom:
Widok na kamienice przy porcie:

Ciekawostka, w wodzie portowej, części dla mniejszych "statków" jest boisko do piłki wodnej, słyszeliśmy gwizdki sędziego, więc trwał mecz:

Na zachód od Trpanja wąską drogą można dojechać do pięknej laguny. Szkoda, że drogą była wąska, bo końcowy zjazd, robił wielkie wrażenie, ale nie miałem gdzie stanąć, by zrobić zdjęcie...
Plaża i tłumy 😉 :


Gospa od Anđela.

Czyli klasztor franciszkanów (a nie gospoda 😉), stojący na skale ponad 150 metrach wyżej od morza, zbudowany w XVI w. Już sam dojazd dostarcza ciekawych doznań, skręcamy z drogi do Orebicza i od razu zaczynamy ostro się wspinać, pokonując ostre zakręty. Do tego droga jest wąska, a od wody otwiera się całkiem spora lufa. By zaparkować, musimy przejechać między świątynią, a murem, oraz przejechać po dziedzińcu, na zdjęciu to ta szpara między tą altanką, w której stoi facet w czerwonej koszuli, z początku myślałem, że tam nie damy rady się przecisnąć:

parkujemy i na chwilę zaglądamy do wnętrza świątyni:

Widoki są tu bardzo rozległe, widać Orebić, Korčule. Jednak na mnie robią wrażenie lasy z wystającymi nad sosnami cyprysami, a już na tle niesamowicie kolorowego morza:

Tu zbliżenie na las:

Widok na Orebić, oraz ciągnące się za nim wzgórza półwyspu:

oraz na Korčule, miasto:

Podziwiamy też wysepki, leżące między półwyspem a wyspą Korčula, z największą Badija na której od południa jest klasztor franciszkanów (z pokojami przerobionymi na nocleg), za wyspą widać osadę Lumbarda, a na horyzoncie wyspę Mljet:


Poniżej klasztoru, znajduje się cmentarz, są tu grobowce rodzinne armatorów, którzy zamieszkiwali miasto poniżej. Robi wrażenie:



W między czasie jakieś dziewczyny robiły sobie sesje, jedna z nich w różowych spodenkach się wygina w różne pozy, a druga, o dziwo z lustrzanką robi jej zdjęcia. Na insta i fejsa jak znalazł...
Po krótkim zwiedzaniu, ruszamy do miasta na lody.

Lovište.
Na samym końcu półwyspu leży sobie mała wieś zamieszkana przez nieco ponad dwustu mieszkańców. Wiedzie do niej droga, więc jeśli chcemy tam dojechać, musimy pokonać kilka serpentyn, oraz wjechać na wysokość prawie trzystu metrów. Klasycznie drogi są wyrąbywane w skale, z drugiej strony zaś jest gdzie polecieć. Na jednym z zakrętów jest miejsce widokowe, oczywiście się na nim zatrzymujemy.
Pod nami Viganj nad cieśniną:

widok na pofałdowaną Korčule:

Góra Świętego Eliasza to ta z prawej, ostatnia w tej grupce kopców, choć to góra z lewej wydaje się większa, ta jest po prostu bliżej:

Jestem i ja:

Zjeżdżając na sam skraj półwyspu, mijamy księżycowy krajobraz małych, białych szczytów stojących po obu stronach drogi. Będąc na punkcie widokowym myślałem mocno nad spróbowaniem zdobycia Św. Eliasza, wypatrywałem drogi, jaka na mapie jest zaznaczona, a która wiedzie w kierunku najwyżej góry, ale po kontakcie z ostrymi krzaczorami, z równie ostrą trawą, oraz dobre kilka kilometrów do przewędrowania w wysokiej temperaturze od samego rana...Nie, nie ma sensu. Jest powód, do powrotu w te rejony! 
Tak rozmyślając dojeżdżamy do sennej osady, zostawiając auta na skraju wsi i mijając gaj oliwny, ukwiecone drzewo, pomarańczowe drzewo z wiszącymi pomarańczami dochodzimy do małego portu, wokół którego rozlokowane są domostwa i takie wypasione i te mające sporo lat i historii. Podobny przekrój jest z autami, są super drogie, są zwykłe auta do jazdy, a gdzieniegdzie czają się różne złomki 😉

Do morza można zejść po kamiennych schodkach, czasem wprost z pod parasoli knajpkowych:



Gaj oliwny:

Pomarańcze:

Granat (a nie figa):

A pod naszą kwaterą rosną limonki (kilka zabraliśmy do domu 😉 ), fajowa ta roślinność tutaj jest.
Dochodzimy do krańca wyspy, gdzie w rozbijających się o skały falach morskich odbija zachodzące słońce...

Zachodzące słońce za wyspą Hvar:

Kraniec Korčuli:

Do opowieści pozostało jeszcze jedno miejsce, to które bardzo często się przewijało, czy to na zdjęciach, czy też wspominane - Korčula. Ale o nim będzie kolejny wpis 😉

Komentarze

  1. Jak zacząłeś pisać o upałach, to myślałem, że rzeczywiście coś mocnego, a to tylko 32-35 :P Ja miałem czasem ponad 40 i to było faktycznie ciężkie do wytrzymania, choć akurat w dniu, gdy ruszyłem w góry, to trochę spadło, no i na wysokości jest chłodniej ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, ja nie jestem przyzwyczajony do takich temperatur. Choć jak już wróciłem, to tu te 32 nie robią wrażenia. Tak na prawdę, to żałuję, że w sobotę nie spróbowałem uderzyć w te góry. I tak wstałem wcześnie (po 7mej ;P ), z kwatery się trochę guzdraliśmy...no ale chyba mi się nie chciało po prostu i ta temperatura była idealnym pretekstem.
      Bo dziś żałuje, że jednak nic się nie ruszyłem...a sama woda pod koniec tygodnia mnie już męczyła.

      Usuń

Prześlij komentarz