Upalna niedziela w górach.
Lipiec roku 2019 to był miesiąc urlopowy, choć udało mi się też pojechać na wycieczkę w Sudety .
W roku obecnym liczyłem na powtórkę, na to, że odwiedzę nowe pasmo sudeckie. I takie były pierwotne plany na niedzielę...
Ale plany są po to, by je zmieniać.
A szczególnie gdy mam możliwość pojechać z rodziną. Tym razem ruszamy z żoną, więc nie może być daleko, ważne by się w miarę wyspać ;) . Gdzie by tu w takim razie pojechać? Śląski, Mały...
Wybór pada na rejon, dzięki któremu będziemy w dwóch Beskidach ;)
Ruszamy chwilę po 7, by w Pcimiu zaparkować ok 9. Ruszamy!
Auto zostawiamy na parkingu klubu sportowego, przekraczamy Rabę i przez dzielnicę domów wychodzimy z miejscowości. Obok zakładu, ciekawie się prezentuje wśród domów wielorodzinnych w stylu górskim (tj kilku rodzinne, często dwu piętrowe domy ze spadzistym dachem), mały blok. Szkoda, że niezamieszkany...
Jest parno, duszno, prognozy zapowiadają na późne popołudnie burze. Więc wejście między w las powoduje, że po chwili jestem już mokry...oraz staję się celem ataków strzyżaków. Więc mimo sporego nachylenia zasuwamy do góry ile sił w płucach mamy.
Spotykamy też pierwsze grzyby...niestety ale nie zabraliśmy żadnej siatki na nie, więc żona postanawia nie rozglądać się, żeby nie robić sobie smaka...Obok ścieżki kilku krotnie zrywają się ptaki, dosłownie nieco metr od nas.
W końcu wychodzimy z lasu, ataki komarów i strzyżaków ustają. Ścieżka jest zarośnięta...oby kleszczy nie nałapać... Przy kępie, w której pod drzewem jest kapliczka odbijamy w kierunku pierwszego szczytu, który miniemy idąc szutrową drogą.
Powoli gwar zakopianki zaczyna ucichać. Teraz słychać owady na łące...
Mijamy zabudowania i powoli w upale nabieramy wysokości. Droga wkracza do lasu, a w nim...znowu obok ścieżki rosną grzyby.
W lesie parkuje pseudo terenówka, wysiadający z auta mężczyzna ma wiklinowy koszyk. Dochodzimy do asfaltu. Teraz po nim musimy minąć kilka przysiółków, by zejść z asfaltu. Upał, skwar i duchota, tak zapamiętam przejście przez tą drogą. Mijamy stare drewniane domy, szopy, kibelki, ale i pseudo pałacyki, domy otoczone betonowymi płotami niczym cmentarze...
Im wyżej, tym...mija nas coraz więcej aut, które parkują na płatnym parkingu. Z niego dosłownie kilka minut i jesteśmy!
Na koniec:
W roku obecnym liczyłem na powtórkę, na to, że odwiedzę nowe pasmo sudeckie. I takie były pierwotne plany na niedzielę...
Ale plany są po to, by je zmieniać.
A szczególnie gdy mam możliwość pojechać z rodziną. Tym razem ruszamy z żoną, więc nie może być daleko, ważne by się w miarę wyspać ;) . Gdzie by tu w takim razie pojechać? Śląski, Mały...
Wybór pada na rejon, dzięki któremu będziemy w dwóch Beskidach ;)
Ruszamy chwilę po 7, by w Pcimiu zaparkować ok 9. Ruszamy!
Auto zostawiamy na parkingu klubu sportowego, przekraczamy Rabę i przez dzielnicę domów wychodzimy z miejscowości. Obok zakładu, ciekawie się prezentuje wśród domów wielorodzinnych w stylu górskim (tj kilku rodzinne, często dwu piętrowe domy ze spadzistym dachem), mały blok. Szkoda, że niezamieszkany...
Jest parno, duszno, prognozy zapowiadają na późne popołudnie burze. Więc wejście między w las powoduje, że po chwili jestem już mokry...oraz staję się celem ataków strzyżaków. Więc mimo sporego nachylenia zasuwamy do góry ile sił w płucach mamy.
Spotykamy też pierwsze grzyby...niestety ale nie zabraliśmy żadnej siatki na nie, więc żona postanawia nie rozglądać się, żeby nie robić sobie smaka...Obok ścieżki kilku krotnie zrywają się ptaki, dosłownie nieco metr od nas.
W końcu wychodzimy z lasu, ataki komarów i strzyżaków ustają. Ścieżka jest zarośnięta...oby kleszczy nie nałapać... Przy kępie, w której pod drzewem jest kapliczka odbijamy w kierunku pierwszego szczytu, który miniemy idąc szutrową drogą.
Mijamy zabudowania i powoli w upale nabieramy wysokości. Droga wkracza do lasu, a w nim...znowu obok ścieżki rosną grzyby.
Widoki pod słońce. Szczebel, Luboń Wielki, oraz najbliżej nas Kiczora.
Im wyżej, tym...mija nas coraz więcej aut, które parkują na płatnym parkingu. Z niego dosłownie kilka minut i jesteśmy!
Schronisko Kudłacze.
Pod schroniskiem kilka osób. Wkładam maseczkę i wchodzimy do środka. Pierogów nie ma, więc kupujemy po piwie. Krótki odpoczynek, podczas którego atakuje nas kot, wchodząc na ręce dosłownie żonie, po czym zasypia ;) i ruszamy dalej.
Teraz na szlaku spotykamy już sporo osób. Mijają nas rowerzyście, rodziny z dziećmi, turyści na czterech łapach. Jest sympatycznie, tym bardziej, mimo, tego, że szlak pnie się do góry. Wśród bukowego lasu lasu nie czuć upału. Idąc nie śpiesznie, mijamy odejście szlaku żółtego, wskazania wody, a w około nas las, nie tknięty piłami...tak dochodzimy do punktu widokowego. Również i my przysiadamy na chwilę popodziwiać widoki.
Teraz pozostało nam kilka minut i osiągamy nasz główny cel. Lubomir. Czytamy tablice informacyjne, oglądamy budynek i po chwili ruszamy spowrotem.
No właśnie, to gdzie jesteśmy? W jakim Beskidzie? Wyspowym? Czy w Średnim?
Część osób, w tym grupa promująca zdobywanie korony polskich gór, uznaje pasmo Lubomira za Beskid Makowski ( na pewno nie jest to podział, na który warto zwracać uwagę!!!). Kondracki zaś w swojej regionalizacji umieszcza go w Beskidzie Wyspowym, by w kolejnym wydaniu...zaliczyć go do Makowskiego Beskidu. Od Wyspowego różni go wygląd, nie pojedynczej "wyspy" a pasma, kształtem przypomina pasmo Koskowej góry; choć Mogielnica czy Cięcień, też nie mają kształtu wysp, a są zaliczane do Wyspowego. Od Beskidu Wyspowego różni też Lubomir się budową geologiczną...
Nie istotne zatem, gdzie on leży. Ważne, że w końcu udało się dotrzeć na niego :)
Obserwatorium można zwiedzić, jednak z powodu "pandemii" w obiekcie może przebywać określona ilość osób. Co ciekawe, ilość ta jest zależna od tego, czy mamy słoneczny dzień, czy nie. I już wiadomo kiedy covid atakuje ;P
Sama nazwa Lubomir, pochodzi od księcia Kazimierza Lubomirskiego, który w 1922r. podarował domek myśliwski i 10 hektarów terenu pod budowę obserwatorium astronomicznego na szczycie Łysiny.
Pierwsze obserwatorium zbudowano drewniane, jednak zostało ono spalone przez Niemców w 1944roku. W paśmie tym stacjonowały odziały partyzanckie i to właśnie dlatego Niemcy w ramach odwetu je spalili. Do dziś pozostały tylko betonowe schody i podstawa pod teleskop:
I właśnie z powodu historii partyzantki ruszamy teraz na Przełęcz Suchą, na której dziś stoi ołtarz polowy, a w czasie II WŚ organizowano przegląd oddziałów.
Wpierw musimy jednak wrócić po swoich śladach do miejsca, pod szczytem Łysiny, skąd odbija szlak ku przełęczy.
Wpierw musimy jednak wrócić po swoich śladach do miejsca, pod szczytem Łysiny, skąd odbija szlak ku przełęczy.
Szlak od razu zaczyna mocno się obniżać. Stoki porastają przepiękne lasy bukowe (moje ulubione lasy), więc myślę, że wrócę tu jeszcze jesienią...W połowie zejścia ścieżkę przecina droga, która oznacza, że jednak i tu dotarła gospodarka leśna, a dokładnie wycinka.
Nam pozostaje ostatnie zejście, podczas którego kilka razy powtarzam, że nie chciałbym tu wchodzić ;) i po kilku minutach wyłania się polana Sucha.
Trochę historii można przeczytać z tablicy, której zdjęcie wstawiam, a my idziemy zwiedzić ołtarz.
Kilka szczegółów:
Na przełęczy stoi wiata, jest miejsce na ognisko, na którym właśnie jedna z grup piecze kiełbasy, wokół siedzi sporo osób. Siadamy do odpoczynku i posiłku i my, a ja po chwili odpalam nową zabawkę. Oto kilka ujęć z niej:
Widok na Beskid Wyspowy. Z lewej widać pasmo Cięcienia, przełęcz Wierzbanowska, oraz szczyt Wierzbanowskiej Góry, zza której wystaje Śnieżyca, po prawej od niej Ćwilin, natomiast za przełęczą Wierzbanowską widać Pieninki Skrzydlańskie oraz długi garb Łopienia.
Siadam zjeść bułkę, gdy zza stoków pasma Lubomira wychodzą ciemne chmury. Jadąc rano w aucie słuchaliśmy ostrzeżeń o burzach, więc szybko się zawijamy i ruszamy w drogę powrotną. Mijamy stosy ściętych i pociętych drzew i zaczynamy podejście. Na początek jest ciężko, w powietrzu zaduch niesamowity się zrobił, nie ma wiatru. Słyszę, po co myśmy tyle schodzili, skoro teraz trzeba podejść? Na szczęście po chwili szlak się wyrównuje i do schroniska jest już lżej. Zza drzew widać pasmo Kamienników.
Pod schroniskiem prawdziwe...tłumy. Więc omijamy je, tym bardziej, że gdy praktycznie wychodzimy z lasu pod schroniskiem, słychać...grzmot. Ukochana nagle dostaje sił i zaczyna dyktować mocne tempo. Zmieniamy też plan, wracamy tą samą, najszybszą drogą... Gdy wychodzimy do przysiółka Kudłacze, widzimy, że w Gorcach leje. Grzmotów i błyskawic nie słyszymy/widzimy, więc tempo ciut zwalnia. Te kilka kilometrów po asfalcie nas dobija, co pogarsza panująca duchota. Jak nigdy wypijamy spore ilości wody.
Podziwiamy mimo wszystko okwiecone łąki przydrożne, których barwy kontrastują z ciemnymi kłębami chmur...
Wchodzimy w las. A tu zaczyna się najgorsze. Zejście, o sporym kącie nachylenia, więc nogi dostają mocno w kość, do tego strzyżaki zmasowują ataki. Więc mimo bólu nóg praktycznie zbiegamy przez ten las. Z wielką ulgą wychodzimy spod drzew. Ataki robactwa ustają...a nam pozostaje dojście do auta i powrót do domu.
Na koniec:
Nasza trasa, zrobiona w 6,30h, 20km i ponad 800 metrów przewyższeń.
Dziękuje :)
Komentarze
Prześlij komentarz