Pasmo Pewelsko - Krzeszowskie szlakiem kolorowych kałuż.

Słońce, błękitne niebo - w tygodniu jest pięknie. Więc w domu szykujemy się na wycieczkę w góry. Oczywiście jednak im bliżej wolnego weekendu to pogoda zaczyna się robić coraz gorsza - no to już taka tradycja ostatnimi czasy... Piątkowe prognozy zapowiadają kiepską sobotę i niedzielę trochę lepszą, nawet ze słońcem więc to ją wybieramy na naszą wycieczkę. 
Rzeczywiście sobota jest chłodna (mało powiedziane), za to w niedzielę rano gdy wsiadamy do auta nad nami jest błękitne niebo. Ruszamy.

Wycieczkę zaczynamy obok mostu nad Koszarawą, skąd ruszamy pod górę drogą, którą dojedzie się do domostw nad wsią Mutne, biegnie też tędy żółty szlak, którym kiedyś, ale jesienią wędrowałem, więc teraz czas na wersje wiosenną, ze wskazaniem na kwitnące drzewa i krzewy. Na sam początek mamy mocne podejście. Idziemy wśród pięknie zieleniejącego się lasu podświetlonego słońcem. 
Pierwsze widoki mamy spod przewodów wysokiego napięcia. Po kilku minutach docieramy do całkiem fajnie położonych domków, znad których otwiera się nam widok na okoliczne niewysokie góry, oraz całkiem wysoki Beskid Śląski. 
Łaciate na zielono stoki Kiczory, pod którą wędrowałem, praktycznie równo rok temu:

Skrzyczne i grzbiet biegnący ku Baraniej Górze w Beskidzie Śląskim nad Grojcem:

Nasza dzisiejsza trasa będzie wiodła Pasmem Pewelsko - Krzeszowskim, które kiedyś było częścią Beskidu Makowskiego, jednak po najnowszym podziale, zostało wydzielone jako osobne pasmo, my dziś będziemy wędrować tą częścią południową, z najwyższym wzniesieniem Bąkowem, a tak mniej więcej wygląda Pasmo P-K na mapach:

Mijamy w przydomowym ogrodzie przekwitające już magnolie, by za ostatnimi gospodarstwami wejść w zielony bukowy las. Tu szlak zaczyna znów mocno się wspinać, więc gdy dochodzimy na widokową
polanę, to jesteśmy całkiem nieźle zmęczeni. I nie ma się co dziwić, bo mimo przejścia dopiero dwóch kilometrach mamy już prawie 300metrów podejścia, a to praktycznie 2/3 przewyższeń z zaplanowanej trasy.
na podejściu

Siadamy na pniakach i robimy przerwę. Zjadamy drugie śniadanie i odpoczywamy.

Następnie podziwiamy widoki, jakie stąd się rozpościerają. Niestety ale i Babia Góra, i Pilsko słabo wychodzą na zdjęciach. Nie dość, że są pod ostrym światłem słońca, to wisi jeszcze taka dziwna mgła w powietrzu - czuć, że następnego dnia ma nadejść deszcz. Więc...ich zdjęć nie wstawiam - nie ma co😕 .
Dużo ciekawiej prezentuje się za to Romanka, z zielenią lasów i łąk porastających zbocza Grapy oraz Kotarnicy:

To na prawdę całkiem spore bydle 😉
Robimy nam zdjęcie korzystając z pieńka i...

...zbieramy się w dalszą drogę. W teorii przerwa powinna dodać nam sił, jednak podejście na pierwszy szczyt, Janikową Grapę idzie nam ciężko. Ja mówiłem, że najgorsze podejścia są już za nami i na nic zdają się moje tłumaczenia, że szedłem tędy raz i to pięć lat temu, i że nie pamiętam dobrze tej trasy. Dostaje mi się nieźle po uszach... 
Do tego okwieconych na biało drzew za dużo nie ma, te co są, to gdzieś są w lesie pochowane, więc tym bardziej cieszy całkiem spora paleta zieleni wokół. Jest pięknie! 
Pojawia się też pierwsze błoto wraz z kałużami.

Różne odcienie zieleni:


Na naszej trasie jest sporo łąk i polan i to na drzewach rosnących wokół takiej polany pojawiają się pięknie ukwiecone na biało drzewa:

Mijamy las i docieramy do przysiółka Madeje. Jest stąd widok i na północ, na Beskid Mały:

i na południe na szczyty Beskidu Żywieckiego. Mijamy zabudowania przysiółka, w tym ruiny stodoły, wraz z niszczejącą chatą i na łąkach przy drodze na Garlejów Groń, oglądać widoki na:
 widok na naszą drogę i Babią Górę a poniżej
Pilsko akurat schowało się za drzewem i przysiółek Madeje:

Kwiatów na drzewach jest mało, ale za to te na łąkach...pięknie się mienią:

Szukamy pewnego miejsca 😉. Pierwsze mijamy, chcąc jeszcze trochę przejść drogi, przez co następne kilka minut słuchamy marudzenia jak ktoś to jest jest głodny i chce wrócić w to miejsce. Ale w końcu po minięciu kilku polan, na których wypatrywaliśmy odpowiedniej miejscówki 

znajdujemy jedną idealną. Jest wszystko co potrzeba do...rozpalenia ogniska. Są widoki, jest palenisko po ognisku z kamieniami, jest wokół las z chrustem. No to czas na zrzucenie plecaków i rozpakowanie naszych zapasów, oraz zniesienie gałęzi pod ogień. I po chwili...:

pieczemy kiełbasy na ognisku!
Ależ były pyszne! Mniam 😋 mniam. Przy takich widokach to taki obiad niesamowicie smakuje!

Po zjedzeniu wszystkich kiełbas, czas powoli się zbierać w dalszą drogę. Wpierw jednak trzeba zagasić dokładnie ogień i do tego świetnie przydają się kałuże, córa ma radochę a ja mogę w tym czasie sfotografować widoki.

Nic już się nie dymi, więc czas na nas, tym bardziej, że teraz musimy już patrzeć na zegarki, bo z dwu godzinnego zapasu, między innymi na ognisko, pozostało nam ok czterdzieści minut. Jednak teraz zaczynają nas spowalniać...tytułowe kałuże, których jest coraz więcej i do tego są coraz większe i zapewne głębsze. Omijamy je raz z jednej strony, raz z drugiej. Każda z nich ma też inny kolor.



Po chwili córa zaczyna lekko marudzić, że jest zmęczona, że już chce być w domu, więc bierzemy ją na hol 😉 i w miarę szybkim tempem idziemy w przód. Oczywiście co chwile mijamy kolejne widokowe polany. Głównym górskim tematem są oczywiście Babia i Pilsko, na których widać resztki śniegu, a które dzięki ucieczce słońca za chmury są coraz lepiej widoczne:

 
Wędrówka teraz wygląda tak, że co  5-10 minut 😁 córka pyta, ile jeszcze nam zostało czasu? A ile mamy zapasu? 😏  

Mijamy kolejną wieś i dochodzimy do żółtej kropki - koniec szlaku. Teraz czas na zmiany na kolor niebieski, tym szlakiem zejdziemy do wsi Huciska, gdzie naszym celem jest stacja PKP, bo zamierzamy wrócić pociągiem do Jeleśni. To właśnie pociąg, jeden jedyny jaki jedzie tą linią, jest powodem naszego "gnania", boby było nieźle 😟 jakbyśmy się na niego spóźnili... 
Schodząc z Gachowizny, ostatniego z dziś 'zdobytych' szczytów rzucamy okiem na Beskid Makowski:

Gdzieś tak w połowie wycieczki narzekałem, że brak mi błękitu, z którym by się świetnie komponowała biel kwiatów, oraz soczysta zieleń młodych liści, to na koniec mam kontrast z granatową chmurą. Też kolor niebieski 😉

W końcu przed nami widać kościół:

co oznacza, że praktycznie jesteśmy u celu i tu okazuje, że do pociągu mamy prawie godzinę. Przysiadamy wpierw więc na przystanku koło drogi, by po chwili odpoczynku ruszyć na stację PKP. Zanim dojdziemy na stację, kupuję bilety przez internet więc z radością zasiadamy na ławkach i odpoczywamy dalej, wypijając resztki herbaty i zjadając resztki zapasów.

I całe szczęście żona wstaje przejść się po peronie, bo dzięki temu wyczytuje, że obecnie kursuje tu komunikacja zastępcza z powodu remontu linii, tylko że autobus zatrzymuje się na...przystanku obok kościoła! Całe szczęście, że mamy pół godziny do odjazdu więc dochodzimy na spokojnie, ale ani na przystanku informacji nie ma, ani brak tejże informacji w internetowym rozkładzie, ani żadnej informacji w momencie kupowania biletów...ach te zachęty do korzystania z publicznej komunikacji i wspaniały poziom informacji...

Po kilku minutach doczłapujemy na przystanek. Autobus przyjeżdża dwie minuty przed czasem, a na kolejnym przystanku konduktor prosi kierowcę by postał trzy minuty, aby odjechać zgodnie z rozkładem i w końcu po kwadransie dojeżdżamy do Jeleśni. Teraz tylko trzeba dojść do samochodu i wrócić do domu.

Wycieczka mimo średniej pogody okazała się naprawdę udana, ręce i twarz lekko nam się opaliły. Oczywiście gwoździem programu było ognicho i kiełbasy z patyka. 
Ja całą drogę zastanawiałem się, czy byliśmy za wcześnie, czy też za późno by móc podziwiać drzewa pełne białych kwiatów i...i wydaje mi się, że jednak za wcześnie. Chyba 😉

Spotkaliśmy dziś też kilka zwierzaków i śladów po nich. Latało kilka myszołowów, dziewczyny widziały brązową wiewiórę, ja dostrzegłem w trawie uciekającą brązową jaszczurkę zwinkę, a przy ognisku widzieliśmy szybujące na tle gór kruki. 
Ze śladów, poza odbitymi racicami sarnimi, spotkaliśmy też odchody wilka.

Na całej trasie spotkaliśmy pięć osób i psa, oraz dwie terenówki, więc tłumów brak.

Na koniec, porównując tą wycieczkę do jesiennej wycieczki - link - uważam, że jednak zdecydowanie jest tam ładniej jesienią. Buczyny, sporo drzew, lasów liściastych daje niesamowity i kolorowy efektowny widok. Poniżej dwa przykłady, choć przy słonecznej pogodzie byłoby tu dziś o wiele piękniej...:
 
Jesień:
kontra wiosna:

Zrobiliśmy dziś ponad 12km trasy robiąc ok 530m przewyższeń i o dziwo, dość mocno nam się ta trasa dziś dała we znaki...

Komentarze

  1. Pieczyste w tak zacnych okolicznościach przyrody musi smakować wybornie :)) Piękne rejony.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj aż mi cieknie ślinka taka była pychota ;)

      Usuń
  2. Ja tam byłem na 19 maja 2020 (na początku pandemii) i też było bardzo fajnie, zielono i kwieciście. Ale pogodę miałem bardziej słoneczną, choć ta twoja też całkiem ciekawa. Faktycznie komunikacyjnie tam kiepsko, ja domykałem pętlę zjazdem rowerowym z Huciska do Koszarawy, z górki na pazurki. Wiem, że złota polska jesień to jest to, ale trwa ona tylko kilka tygodni, gdyby trwała choć pół roku, to by było pięknie. Ale zieloną majową wiosnę w takich niskich górach bardzo lubię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wcześniej wydawało mi się, że te kwiaty to z relacji Wiolci kojarzyłem, a zapomniałem że i Ty tam byłeś. Mnie się zdecydowanie pogoda podoba, ta którą to Ty miałeś :) i też tak myślałem, że właśnie tu Twoja wersja z powrotem rowerem to byłaby idealna.
      Ja lubię i wiosnę i jesień. Za właśnie intensywne kolory. Ps. Twoja relacja jest bardzo fajna - właśnie sobie ją odświeżam.

      Usuń

Prześlij komentarz