Kraina druga. W Alpach.

Cześć trzecia. Powrót do Austrii.
Nie, nie pojedziemy tą samą drogą, co przyjechaliśmy. No i w planach były może jakieś atrakcje po drodze, ale największą atrakcją miały być...Alpy!


Pamiętni kolejki na granicy, gdy dodatkowo dostaliśmy poradę aby ominąć drogę na Koper, ruszamy w drogę powrotną na wschód. Początkowo wjeżdżamy na drogę lokalną, ale kręta droga, do tego dość wyboista powoduje szybki wjazd na autostradę (no cóż, zakręty i wyboje to zła mieszanka dla osób mających chorobę lokomocyjną...). Dojeżdżamy szybciej pod Góry Dynarskie, jak w Austrii co rusz były tunele (pod koniec mieliśmy ich dość), tak na tej drodze jest kilka wiaduktów. Przed każdym jest informacja jaką ma długość, czyli podobnie do tuneli. Pod pasmo Učka wiedzie najdłuższy, a w każdym razie najbardziej imponujący. Jedzie się po lekkim łuku w prawo pod pasmo, na którego szczycie widać anteny bazy wojskowej. To Vojak, ma 1401 m npm. Pod nim wiedzie tunel zwany, a jakże Tunel Učka:
Widać wjazd do tunelu, a nad nim anteny bazy wojskowej na szczycie.

Bardzo fajnie się prezentują te białe skały poprzecinane zielenią...ale trzeba jechać dalej. 

Przed tunelem jest pobierana opłata za przejazd autostradą. Coś mi się pomyliło i gdy facet z okienka mówi coś do mnie (czego nie rozumiem), najpierw daję paragon za opłatę parkingową z Rovinj, potem on coś powtarza, a ja daje swój dowód...dopiero pokazuje mi bilet i wtedy się kapuję, że dałem nie to co potrzeba... Dobra możemy wjechać w najdłuższy tunel jakim jechaliśmy. Tunel ma ponad 5km długości (5062 m). Po wyjeździe rozpościera się widok na Rijekę, którą mieliśmy zamiar odwiedzić. Jednak córa coś blada, więc zmieniamy decyzję i odbijamy na północ, w kierunku granicy. 
Ostatnia opłata za autostradę ( 9kun) i jest korek przed granicą. Ten na szczęście mijamy w około 20 minut i wjeżdżamy na Słowenię. Droga wiedzie przez malownicze wioski, by krętymi serpentynami wjechać w takie większe Bieszczady. Nie mam zdjęć, ale można sobie pooglądać:
link do googla . Ładnie tam.
Na obiad zjeżdżamy do stolicy, Lublany. Znajdujemy miejsce i wysiadamy...i uderza w nas żar, termometr pokazuje 34 stopnie, w nagrzanym mieście duchota jest szczególnie odczuwalna. Dlatego nie idziemy daleko (pod zamek), tylko wchodzimy do pierwszej napotkanej restauracji.
W centrum kadru zamek z okna restauracji.

Manu nie dla nas, tzn dla mnie... Córa dostaje coś jak rosół (z wołowiny), my wybieramy grillowanego kurczaka z polentą (bleeee). Ja doczytuje, że to coś na kukurydzy, żona dopowiada, że pewnie jakiś placek...a dostajemy kasze kukurydzianą zalaną śmietaną. No cóż ja zjadam kurczaka, próbuje grillowane pomidory. I wracamy do auta. Plus, że w weekend nie pobierają opłat za parkowanie. 
Krótki pobyt i pobieżne przejechanie przez miasto skutkuje opinią, że to taka brzydsza wersja naszej stolicy. Wspólnie wydajemy taki werdykt.

No cóż, trzeba będzie może kiedyś zajrzeć pod zamek, nad rzekę, ale w tym upale, odechciewa się nam wszystkiego.
Szybko i bez problemów dojeżdżamy do tunelu granicznego. Tu stajemy na parkingu, robimy zdjęcia, a na widok strzałki kierującej do kapliczki nawet myślimy o spacerze, ale lekki deszczyk i informacja o 45 minutowym spacerze jakoś nas zniechęca...
Widok na zachód, z lewej szczyty z opadającymi piargami...a po prawej na północ granica z Austrią.

Ten garb ( ponad 1800m) wznosi się do granicy z Austrią, na której jest szczyt Hochturm. Na prawo w dolinie wiedzie droga ku Lulanie.
Za tunelem czeka nas kolejna kontrola graniczna i po ostrym zjeździe krętą drogą wracamy do ciotki.

Wstajemy z rana, a okien widać zza dachów domów szczyty. Już wieczorem dzień wcześniej analizowałem mapę, ale dziś stwierdzam, że dam jeszcze stopie odpocząć i proponuje wycieczkę dolinami. Na propozycję tylko żona odpowiada i po chwili jedziemy znów tą samą drogą na południa. Przejeżdżamy obok zamku Hollenburg (widoczny od południa) i mijamy ostry zakręt, mówię, że bym może zatrzymał się i zrobił zdjęcia, jednak jakoś bez przekonania...po chwili jednak mijamy taflę wody i na rondzie zawracamy by po chwili się zatrzymać.
Z lewej zbocza Singerbergu, a na prawo szczyt Rabenberg. Szczyty mają 1589 i 1465 m.

Jest 11sta, jest upał, jeśli pamiętam ok 32stopni wtedy termometry pokazywały, zdjęcie robione pod słońce, miałem jeszcze tu podjechać wieczorem, ale nie dałem rady...

Woda ma niesamowity kolor...

Most kolejowy nad jeziorem...

Z zamiarem powrotu przy lepszym świetle ruszamy dalej. Naszym celem jest gmina Zell. Przejeżdżamy przez Ferlach podziwiając na tle domów z tej perspektywy potężne stoki gór (Sechter, oraz Matzen). Droga zaczyna malowniczo wić się doliną. W pewnym momencie przejeżdżamy przez skalną bramę, komu się podoba wjazd do Vratnej, to na pewno by tu podziwiał.

Przy drodze płynie górska rzeka, ale o krystalicznej wodzie:

Niestety dojeżdżamy do skrzyżowania, droga ku naszemu celowi ma zakaz wjazdu. Zdjęć nie robię, bo dolinę otaczają stoki zalesione, szczyty gdzieś tam są za nimi. Z racji pory (prawie, że obiadowej), odpuszczamy objazd pod górami, nie damy rady. Cóż na widoki wiosek alpejskich będzie trzeba będzie tu wrócić.
Kolejnego dnia mamy odbyć rodzinną wycieczkę na dwa auta. Ponoć mamy wjechać na wysokość ponad dwa tysiące metrów. Ja mam nie przespaną noc, nie potrafię usnąć, co powoduje, że później mam niemiłą przygodę. Najpierw Karl jedzie zatankować, ja mam paliwa na ponad 200km, do celu podobno jest 60, więc odpuszczam. Ech ta nieprzespana noc...
Jedziemy widokową drogą przez góry, które widziałem pierwszego dnia, te łagodniejsze.
Mijamy łagodne szczyty o wysokości ok 800-900m. Za miastem   Feldkirchen in Kärnten (po słoweńsku łatwiej, choć nie dla mnie, ale na pewno krócej Trg :))) ), góry zaczynają się wznosić. Jadąc doliną rzeki Gurk mijamy po prawej (na północ) szczyty w wysokości 1500-1700 metrów, natomiast w kierunku południowym szczyty mają od 1700 do ok 2000tys metrów (Buchskopf 1865m). Droga wiedzie wśród zielonych łąk, mijamy małe miejscowości. W końcu zjeżdżamy w miejscowości Innerkrems na drogę widokową. Jest płatna. Stoję drugi, i słyszę, że gospodarz za nas zapłacił. Zamiast stanąć przy budce i odebrać bilet...jadę, a na dach opuszcza mi się szlaban...wspominałem niewyspanie? Ech. No cóż zły jak osa na siebie, na swoje gapiostwo zaczynamy wspinaczkę w górę. Co zakręt, co serpentyna stoi tabliczka z wysokością na jakiej się znajdujemy. 1500, 1600, 1700 metrów. Kurcze jak szybko się wznosimy. Dojeżdżamy do parkingu na 1890 metrów npm. Wychodzimy i widzimy jezioro. Robimy rundkę w około:


Jeziorko otoczone szczytami, z kamieniami i łąkami pełnych kwiatów...pięknie. 
Złość mi przechodzi ;)


Idziemy zjeść jakieś kromki z widokiem na wschód, czyli w stronę, z której przyjechaliśmy:

Następnie wsiadamy w auta i podjeżdżamy kolejne kilka serpentyn by wysiąść na wysokości 2024 m npm! :) 
Widok z parkingu Schiestelscharte na północ. Widzicie ostrzejsze szczyty?  :) 

Zbliżenie na nie, za granią, a w dole serpentyny drogi Nockalmstraße.
Starsza część wycieczki zostaje się czegoś napić, gdy ja z żoną przebieramy buty. I ze zdziwieniem słyszymy, że córka nie chce zostać, ona chce iść z nami. No to już wiem, że na szczyt nie wbiegnę ;) , ale z radością ruszam z moimi dziewczynami:

Widok za siebie, na parking gdzie zostawiliśmy rodzinę.

My tymczasem wspinamy się coraz wyżej mijając różne kwiaty, które córa karze mi fotografować :) :


Schiestelnock 2206 m po prawej a z lewej Koflernock 2277m wznoszą się nad drogą.

Dochodzimy do garbu, robi się dość stromo, biorę więc mocno za rękę córkę i ostatnie metry pokonujemy, by w końcu znaleźć się na wysokości ok 2100 metrów. To mój rekord Alpejski, a zaraz rekord córy!
Na pierwszym planie Pfannock 2254m, za nim Klainer Rosennock 2361m, a w oddali z prawej Bartlmann 2416m a na ostatnim planie najprawdopodobniej Riedbock i Reisßeck (2822 i 2965 m).

A tu nasza wspólna fotografia, najważniejsze, że są uśmiechy :))

Wracamy. Schodzimy powoli, słychać z dołu dzwonki krów (na parkingu tablica informuje by nie patrzeć w oczy dzikim krowom ;) ), oraz motoryzację.

 Po powrocie czas na dalszą jazdę, my jeszcze wchodzimy nad knajpę, do dzwona, w który można przywalić i wtedy rozlega się donośny gong. Oczywiście jest skrzynka na datki. Nam wystarczy obejrzenie jak ktoś to zrobi:


Ruszamy dalej, mnie się zapala rezerwa...no cóż jazda pod górę na 2,3 biegu przyśpieszyła zużycie paliwa. Więc podczas każdego zjazdu nie dotykam pedału gazu. Tym bardziej, że trasa widokowa ma 32 km...Jeszcze jedna przerwa, tym razem na 2048m, widok skąd przyjechaliśmy:

Mówię, że potrzebuję stację paliw. Zjeżdżamy tym razem już w dół, by już za drogą płatną skręcić w przeciwną stronę do stacji benzynowej. Droga znów zaczyna się piąć do góry. Mijamy hotele w Innerkrems, potem robi się coraz puściej przy drodze. Zasięgu nie ma, nawigacja nie może się połączyć, by pokazać mi tą wymarzoną stację, nie możemy się dodzwonić do auta z przodu...nerwowo patrzę na licznik, który pokazuje mi na ile kilometrów trasy jeszcze mam paliwa.
Przy okazji wyjeżdżamy z Karyntii do Salzburga (kraje związkowe Austrii). W końcu łapiemy oba zasięgi, ja mówię, że jadę do najbliższej stacji. Do Tamsweg.
Już zatankowani pod korek wracamy powoli do domu, ale jest już pora obiadowa, a my wszyscy coraz bardziej głodni. Mijamy piękne małe miejscowości, kościoły czy też mosty malownicze nad rzeką Mura, taki zabudowany z jakby wieżyczką na samym środku. Niestety ale głód nas gna dalej. Wjeżdżamy na chwilę do kraju związkowego Styria by na granicy z Karyntią, w miasteczku Turracher Höhe, w końcu coś zjeść...

Po obiedzie nad jeziorem kilka zdjęć robię i pora na powrót.

Turracher Höhe to osada leżąca na przełęczy nad jeziorem o tej samej nazwie Turracher. Jest to miejscowość rozwijając się pod turystykę. Z restauracji widać kursujący wyciąg na stoki Kornock. Sama wieś powstała dość późno, bo pod koniec XVII w, kiedy to pod przełęczą zaczęto wydobycie rud. Jezioro leży na wysokości 1763 metry npm.
Na prawo za drzewami wyciąg.

Flagi, na granicy dwóch krain, Styrii i Karyntii.

Podczas zjazdu mamy jedną sytuację na drogach Austrii, która przypomina nam nasz dziki zachód na polskich drogach. Podczas zjazdu drogą, która wiedzie ostro w dół jakiś wariat wyprzedza nas prawie koło nas przelatując koło nas. Do tego kierowca za nami na niego trąbi, więc moi pasażerowie mają chwilę strachu (trąbienie, szum i następnie ryk silnika). Poza tą sytuacją, podczas całej podróży po Austrii wyprzedzają nas jeszcze dwa auta, a jedziemy za naszym przewodnikiem ciut wolniej od dozwolonej. Po dotarciu do KaW mamy na liczniku prawie 300km... Planujemy na drugi dzień wycieczkę nad jezioro Wörthersee, a ja szykuję się na wycieczkę z rana kolejnego dnia w Alpy.
Niestety ale rano okazuję się, że musimy wracać i nie na bazę, ale do domu z powodów zdrowotnych, tak więc szybko pakujemy się, i ruszamy w podróż. Wieczorem po 17tej można powiedzieć, że kończymy tam gdzie zaczęliśmy, czyli w Węgierskiej Górce, jedząc obiad pod okiem niedźwiedzia...



Komentarze