Pod Bacówką, czyli dotarcie na nocleg, oraz plany na wejście na Małą Rawkę.

Znajduję w Ustrzykach knajpę i zamawiam pierogi plus herbatę. W końcu można coś zjeść na "mieście". Następnie wracam do auta, mijając pod sklepem jednego z bieszczadzkich zakapiorów, rozmawiających z turystami. Akurat przechodząc usłyszałem, "to dajcie na piwo" 😁.

Podjeżdżam pod przełęcz Wyżniańską, gdzie na parkingu zostawiam auto. Nie ma obsługi, więc parkuję z boku, przepakowuje znów plecak, dorzucając ciuchy na przebranie, śpiwór, maszynkę i czajnik, oraz jedzenie. Biorę też kupione zapasy na wieczorne posiedzenie w bacówce i zarzucam dużo cięższy plecak na ramiona i ruszam, spoglądając, na połoninę Wetlińską. Do bacówki mam kilkadziesiąt metrów przewyższenia i niecałe pół godziny marszu, więc liczę, że jakoś dojdę. Jednak zjedzone pierogi, wypite piwo po dojechaniu, ciążą w brzuchu i idzie się mi ciężko.
Więc z wielką radością przystaje, gdy tylko otwierają się widoki, na dolinę potoku Wołosatka i Tarnicę, robię kilka zdjęć:

Niżej zieleni się, wyżej widać, że wiosna dociera tam powoli. Tarnica z prawej (dolne zdjęcie).

Droga do schroniska to schroniska.

Prognozy przepowiadały, że ok 18tej miało wyjść słońce, co zaczyna się spełniać. Las od razu nabiera żywych kolorów:

Pod bacówkę dochodzę znów cały mokry. Ramiona nieprzyzwyczajone bolą od ciężaru plecaka. Pod budynkiem są wystawione stoliki, jadalnia zamknięta, a zamówienia przyjmowane są z korytarza. Na ławkach siedzi kilka osób, zresztą nie tylko ja startowałem z parkingu pod bacówkę. Podchodzę pod okienko i wspominam o rezerwacji i wtedy obsługa kieruje mnie do jadalni, gdzie załatwiam kwestię meldunku. Pan przyjmując pieniądze za nocleg, przeprasza, że tak drogo w stosunku do warunków, 50 złotych. Szczerze to liczyłem, że będzie i drożej, więc mówię, że ja nie narzekam, a jak jest woda, to dla mnie bajka. Woda jest, od 19tej i 7mej do wyczerpania jest nawet ciepła, choć podobno raczej nie zdarza by się wyczerpała. No i najważniejsze, dla nocujących jedzenie jest tańsze, a 🍺 zamiast 9ciu złotych, kosztuje 7. No to dobra wiadomość 😉. 
Zanoszę plecak do pokoju, pokój nr 3, 7mio osobowy, jestem póki co sam (i to się nie zmieni), lekkie rozpakowanie i kładę się na chwilę na łóżku. Po chwili jednak się zwlekam i idę na dół, korzystając z promocji 😁:

W sali oprócz mnie siedzi dwóch facetów. Nikogo więcej, później już po ciemku dociera rodzina z 5ciorgiem dzieci, najmłodsze w wózku. Wypijam kozla, co powoduje u mnie opadanie powiek. Idę do pokoju, poleżeć, by poczekać na ciepłą wodę. Zasypia mi się jednak, więc idę wziąć prysznic w lodowatej wodzie i ubieram się na czystko, biorę aparat i idę połazić po okolicy. No a co z wejściem na Małą i może Wielką Rawkę? Miałem to w planach, ale jestem zbyt zmęczony i po prostu mi się nie chce, a że stwierdziłem, iż nic na siłę...więc plany, planami, a ja robię na co mam ochotę. Złotych kalesonów nie dostanę, poza tym śnieg widoczny na połoninie, mnie całkowicie zniechęca. No dobra bardziej te blisko siebie położone poziomice na mapie, co odzwierciedla rzeczywistość. Jest strome podejście 😁.
Bacówka mniej więcej w środku kadru stoi zakryta drzewami. A szlak odbija w prawo i potem za garbem wspina się na widoczną u góry połoninę.

Połonina Caryńska, a droga prowadzi do małej górki, Wierchu Wyżniańskiego.
Wetlińska dymi jak wulkan.

Idę się przejść w stronę tego łąkowego szczytu. Widzicie płaty śniegu na Małej Rawce?:

Powoli słońce zaczyna zachodzić nad lasami, więc światło robi się coraz miększe. Niestety, że mi sił też ubywa. I cukier spada.
Gorzej, że idąc do Ustrzyk sensor (od pompy) się aktualizował, potem był ok, a po dotarciu do bacówki, znów pompa nie zatwierdziła pomiaru z glukometra, co oznacza wywalenie sensora, więc będąc bez podglądu glikemii nie czułem spadku cukru. Zjadam batona i powoli kieruje się do bacówki.
Wetlińska raz jeszcze.
Pod bacówką robię ostatnie zdjęcia i idę coś zjeść. Jestem zmęczony i nie mam ochoty schodzić do auta, gdzie czeka zapasowy sensor, więc trudno, noc prześpię po staremu. 
Caryńska praktycznie spod bacówki.

Las porastający zbocza Caryńskiej.
Pod bacówką turystów już nie ma, jest cicho i spokojnie. Robię  kolację i idę na ostatnie piwo na jadalnie. Biorę jeszcze wiśniówkę, ale na jadalni nikogo nie ma, poza wspomnianymi wcześniej chłopakami, a ci siedzą w swoim kącie i najwidoczniej nie mają ochoty na integrację, więc szybkie piwo, dwa kielonki i idę spać. Przy okazji siedzenia samotnie, dopada mnie myśl, a może by jutro popołudniu wrócić do domu?
Niestety noc mam ciężką. Najpierw budzi mnie dotarcie wspomnianej rodziny. Kto nocował w takij bacówce, wie jak słychać skrzypiące schody, podłogi, słychać tupot nóg, oraz rozmowy. Więc właśnie taki gwar mnie wybudza.
Dwie godziny później wstaje otworzyć okno, bo mimo zakręcenia kaloryferów, jest bardzo gorąco w sali. Cukier wysoki, więc korekta. O 3ciej ostatnia pobudka, cukier bardzo wysoki, znów korekta, która rano objawia się niskim cukrem, przez co po pobudce zjadam ostatnie batony zapasowe. Zarówno padnięty sensor, jak i brak batonów niejako zmieniają plany, bo najważniejsze jest dotarcie do auta, celem założenia nowego sensora i doekwipowanie plecaka o odpowiednie ilości węglowodanów. 

Komentarze