Skąd te góry? Krótka historia; moja.

Miał to być krótki spis miejsc, krótkie wspomnienia z wycieczek, które kiedyś dawno odbyłem...a o których nie pisałem wcześniej relacji, często mając mało, lub wcale nie mając zdjęć. Jednak z czasem, odnajdując część zdjęć, krótki spis rozszerzył się o coraz więcej słów, coraz więcej opisu, stąd w sumie będzie to moja odpowiedź, czemu dziś tak lubię góry, czemu ciągle to w nie jeżdżę...
Zapraszam:
Rok 2000, ruszam w dorosłość 😉
W sumie, to mógłbym nadać tytuł, dlaczego to właśnie góry...
Urodziłem się w Zagłębiu Dąbrowskim w Dąbrowie Górniczej. Z niej do Żywca mieliśmy równo 100km. Dlaczego wspominam o tym mieście? Bo w nim mieszkał wujek, brat ojca i to do niego jeździliśmy bardzo często, zresztą najczęściej przez Żywiec przejeżdżaliśmy jadąc w góry. A dokładnie spod naszego domu, do domu wujka było, równe sto kilometrów. 
A więc, niedaleka odległość, dobra komunikacja; bo jeździło sporo pociągów bezpośrednich do Żywca, Zwardonia, bądź z przesiadką do Wisły, oraz drogi - dwu pasmowa jedynka i wiślanka (co w połączeniu z niedużą ilością aut, powodowało szybką podróż, oczywiście nie było obwodnicy Bielska, jechało się przez miasto, pierwsze korki pamiętam dopiero z lat 2005-6 w Pszczynie, oraz w Żywcu) i oto obraz przedstawiający, czemu to w góry najczęściej się jeździło. 
A jeździło się w Beskidy. Po prostu w Beskidy. Bo będąc dzieckiem nie interesowało mnie, oraz rodziców że Beskidy, to różne pasma. Były to jedne, wielkie góry i tak traktowałem w sumie Beskid Żywiecki i Śląski, jako jedno pasmo, bo w inne rejony, góry, praktycznie poza wyjątkami, nie jeździliśmy. 
Pierwsze wspomnienia, pierwsze wycieczki mam z Beskidu Żywieckiego, w który naj częściej jeździliśmy pociągiem, zresztą z początku nie posiadaliśmy samochodu. W Śląski jeździłem na wycieczki, później, w czasach szkolnych. Z innych gór, to byliśmy raz w Iwoniczu Zdrój, czyli w Beskidzie Niskim, chyba był to wyjazd pekaesami, oraz już Syreną w Bieszczady. W Sudety nigdy niestety nie wybraliśmy się...
Jedno z pierwszych wspomnień, mam z wycieczki, kiedy mama zabrała mnie z bratem do Zwardonia. Miałem chyba z cztery lata (jeśli tak, był to rok 1985). Dopiero po latach (niedawno), uświadomiłem sobie, że spaliśmy w nieistniejącym dziś  schronisku, "Dworzec Beskidzki" w Zwardoniu. Pamiętam bryłę budynku i że mama nazywała to schroniskiem. Oraz, że trochę spacerowaliśmy...Za to pamiętam, jak piłem pepsi ze szklanej butelki nad Sołą, gdy w Żywcu czekaliśmy na pociąg, który miał nas zawieźć dalej na południe. Oraz marzenie, by podjechała ciuchcia...i ono się spełniło - mimo tych kilku lat, do dziś mam w głowie ten widok, gdy na dworzec wjeżdża lokomotywa osnuta kłębami dymu. 
Później rodzice brali nas też na wycieczki po górach, z plecakiem i noclegami w schroniskach. Wydarzeniem zawsze była podróż w wagonach piętrowych, oczywiście radość była niesamowita i wiadomo, że trzeba było siedzieć u góry. Chyba te wycieczki rozpoczynaliśmy z Rajczy, skąd wdrapywaliśmy się do schroniska na Lipowskiej, bo wujek tam chwilę pracował - pamiętam bryłę budynku. Mam kilka wspomnień z nich... Na przykład pamiętam, że raz dotarliśmy już po zmroku do schroniska, a wcześnie, pod koniec wędrówki, strasznie się bałem ciemności, oraz tego, czy dojdziemy w ogóle do schroniska. Innym razem szliśmy w deszczu, w schronisku (czy to było na Lipowskiej, dziś nie wiem, choć tak mi się wydaje), ojciec musiał narąbać drzewa by rozpalić w pokoju, by było ciepło (i tu od razu zaznaczam, że lokalizacja może mi się mylić, a nawet chyba na pewno. Choć kto wie?). 
Rano się budzimy, a za oknem...pełno śniegu. 
Przeciw temu, że było to na Lipowskiej, świadczą słowa, że poszliśmy potem granicą, że ojciec zabłądził, niby przez śnieg (i bał się, że nas wojsko zgarnie). Bardziej mi to na Rysiankę pasuje... Co pamiętam, to to, że na "lewo" z okien schroniska było widać idącą granicę lasu (jak w stronę Pilska z Rysianki) i to nią niby poszliśmy...Niestety dziś już tego nie zweryfikuje...bo są to wspomnienia, które się mieszają...
Potem ojciec kupił pierwsze auto. Syrenę 104, tak tą z drzwiami otwieranymi pod wiatr. To nią nastąpiły kolejne wycieczki. Kupił ją, gdy byłem w drugiej klasie podstawówki, a więc był to rok 1989, jak widać, nie było to bogate auto...ale trochę nas powoziła. Mało się psuła. Choć podczas jednej podróży, oczywiście do wujka do Żywca, coś padło w skrzyni i połowę drogi do, oraz prawie całą powrotną (niedaleko domu znów zaczęła działać), przejechaliśmy na trójce. Pamiętam, te nerwy, aby tylko nie stanąć pod górkę, bo już na prostej było ciężko z tej trójki ruszyć... Innym wspomnieniem, będzie podróż w Bieszczady. Pobudka w środku nocy (3 albo i 4ta), wychodzimy w zimną jeszcze noc, a wokół wszystko we mgle. Ruszamy, ja z wrażenia trzymałem się siedzenia i oczywiście patrzyłem na drogę. Niedługo po wyjechaniu na drogę (dk94), wyprzedziliśmy inną Syrenę (Bosto, a jechaliśmy z zwrotną prędkością 40-50 km/h, taka gęsta była ta mgła. Mijaliśmy rozlewiska jeziora (Rożnowskie? Chyba), woda zalewała jezdnię...dopiero gdzieś dalej usnęło mi się, jak już był dzień i mimo mgły była lepsza widoczność. Obudziłem się w Cisnej. Spaliśmy w Domu Wycieczkowym PTTK w Wetlninie. Było zimno, miałem ciągle przemoczone chusteczki, a mama straciła głos na początku. Później przenieśliśmy się do Polańczyka. 
Choć i z podróży pociągami mam kilka wspomnień, ot jak brat od samego początku, a więc może Będzina, jadł kanapkę z kotletem, aż do...Żywca...
To syreną pojechaliśmy w Bieszczady, zapewne rok później. To nią wjechaliśmy, choć z przestojem na chłodzenie silnika, na górę Żar. Na parking pod zbiornikiem - dziś już nie da się tam wjechać - jest zakaz ruchu. Podczas tego wjazdu oglądaliśmy jak ludzie puszczali butelki w wodą, w miejscu, w którym one turlały się pod górkę. Nią pierwszy raz przejechaliśmy przez Wilczą Paszczę, słuchając opowieści o wypadku (zupełnie inna wersja niż ta oficjalna, zapewne podkolorowana 😉). Byliśmy nią w Sopotni, pamiętam stromy stok cały w śniegu, oraz ośnieżone szczyty wokół wsi, które wydawały mi się tak ogromne. Jadąc słuchałem opowieści, że tam u góry biegnie pilnie strzeżona granica państwowa. Byliśmy w Korbielowie, gdzie poszliśmy poza szlakiem, niby pod Pilsko, a potem stokiem na krechę w górę, ojciec nam chciał pokazać szczyt Pilska (a dziś wydaje mi się, że zmęczyć, bo w śniegu po kolana szliśmy, chyba pod jakąś górę na północ od Korbielowa). Syrena nas trochę powoziła, potem nadeszło lepsze auto, Lada 2103. Tym autem byłem z ojcem i bratem w Zakopanym, gdzie ojciec proponował nam spanie w aucie i z rana wycieczkę po Tatrach, a na nocleg nie zgodziliśmy się (ot dzieciaki wygodnickie byliśmy, gdzieś byliśmy w górach, ale nic a nic nie pamiętam szczegółów), więc po późnym popołudniem rozpoczęliśmy powrót do domu. To właśnie Ładą, uderzając głową o sufit na wybojach, choć praktycznie cały czas dotykałem sufitu - bo siedzieliśmy z tyłu z bratem na kilku warstwach kołder rozłożonych na siedzeniu, dotarliśmy na miejsce biwakowe w Jaworzynce obok Istebnej, gdzie zamierzaliśmy spędzić tydzień wakacji. Miejsce to wcześniej sam z ojcem w ramach rekonesansu sprawdziliśmy, (wtedy spaliśmy w aucie). Kąpaliśmy się w rzece, w której budowaliśmy tamy, tam próbowaliśmy złapać jakieś ryby, oraz jeden z dwóch razy spotkaliśmy salamandry. To był zimny, deszczowy tydzień pod namiotem, burzami po nocach. Kilka razy z ojcem po górach się przeszliśmy, również pamiętam odwiedziny w Istebnej, to skrzyżowanie, na szczycie, obok którego stał sklep, dom handlowy. Mama z siostrą spały w aucie, a my faceci w namiocie:
Siostra przy ławce, walizka, butla gazowa, lampa naftowa wisząca na przedsionku namiotu, obok Lada - wakacje 1994. Mam jeszcze z tego wyjazdu (póki co) jedno zdjęcie, brata jak opiera się o słupek z napisem - Granica. Zdjęcie z pola biwakowego w Jaworzynce za Istebną.

Z tego wyjazdu, pamiętam też odgłos grzmotów, który odbijał się od dwóch stron doliny co jeszcze potęgowało, strach...
Dziś już pola biwakowego nie ma, a szkoda. To było w tym miejscu:

Oczywiście były też wyjazdy w inne rejony polski, ale to wyjazdy wakacyjne, głównie nad Bałtyk. Byliśmy w Łebie, w Sopocie, ale były to nieliczne, wyjątki od reguły, bo generalnie to góry najczęściej odwiedzaliśmy.
Tu też z kronikarskiego obowiązku wspomnę, że byłem w Rabce z mamą, ale to chyba były odwiedziny w sanatorium, ale ten pobyt znam, tylko z wspomnień rodziców.
W szkole podstawowej, poza wycieczkami do Ojcowa, też głównie się jeździło w góry. Do Wisły (z tej wycieczki niewiele pamiętam, gdzieś poszliśmy w góry, ale gdzie? Nie wiem). 
Kolejna wycieczka była również w Beskid Śląski, zaczęliśmy gdzieś od strony Bielska, by dojść do Szczyrku, pamiętam zejście do Szczyrku, z przełęczy pod Klimczokiem, skąd nas zabrał autobus.
Innym razem pociągiem znajomi rodziców zabrali sporą grupę dzieciaków na Baranią Górę (szło się cały czas w lesie). Ze szczytu musieliśmy zbiegać, by zdążyć na ostatni pociąg. W Wiśle Czarne okazało się, że autobusu już nie ma, więc musieliśmy iść drogą do tej drogi biegnącej od Szczyrku, gdzie części osób udało się zdążyć na PKS, a kilka osób piechotą do stacji szła i dotarła do niej na styk, dosłownie kilka minut przed odjazdem... Znajomy już się szykował na pozostanie w Wiśle... 

Kilka lat później, po urodzeniu się siostry, ojciec stwierdził, że auto osobowe jest dla nas za małe - wyjazd do Jaworzynki dobitnie to pokazał. Wymienił Ladę na busa, ogórka VW T1, czyli ten z dzieloną szybą przednią. W wersji z Australii, z kierownicą po prawej stronie, oraz przerobionym na busa kempigowego:
Bus miał szafki, rozkładane siedzenia, zasłonki w oknach, oraz stelaże na dołożenie namiotów przy drzwiach bocznych i na tylną klapę. A nad głowami była wczesna wersja klimatyzacji, tj znad przedniej szyby powietrze wpychane było do kabiny. Można było je skierować nad pasażerów przedniej kanapy, bądź na tył, jak i razem na przód i tył. Auto buło z 1969 roku, niestety mała awaria, przez którą nakrętka wpadła do prądnicy, spowodowała, że auto trzeba było, kilka lat później sprzedać (trzeba było wyjąć silnik, co było dość kosztowne...).
Niemniej nim też trochę przygód mieliśmy. Jak kiedyś, gdy nagle auto zaczęło przyśpieszać. To był jedyny raz gdy nim, pędziliśmy sto kilometrów na godzinę. Winna była linka od gazu, która zamarzła. To było podczas wycieczki w poszukiwaniu zimy, która w mieście tylko mrozem się objawiała. Pojechaliśmy, oczywiście przez Żywiec i już za nim zaczęło się robić biało. Pod kościołem w Rajczy, machał nam kierowca innego ogórka. W niej zakupiliśmy bratu buty. Które potem okazało się, że mają inne rozmiary... Następnie po próbie wyjścia w góry, nasze plany spania w busie okazały się nierealne. Silnik boxera chłodzony powietrzem, nie dawał rady ogrzać tak dużej budy, jeszcze w trakcie jazdy było jako tako, ale na postoju niestety nie ogrzewał wnętrza. Więc mimo zabrania butli turystycznej z tak zwanym słoneczkiem, by grzać się w aucie, okazało się za zimno i wróciliśmy do Ujsoł, gdzie spędziliśmy dwie noce w hotelu Myśliwskim.
Zdjęcie z 2014 roku, tego lata (2021) trwał tam remont...
Problem był wyjechać z parkingu, bo w tamtych czasach jeździło się na oponach całorocznych, stanęliśmy pod lasem, a droga była niewiele, ale jednak wyżej. Żeby wyjechać, z bratem dociążaliśmy tył auta, stając na...tylnym zderzaku... 
Już z Ujsoł, drugiego dnia próbowaliśmy podejść w stronę Chatki pod Muńcołem, zaznaczonej na mapie. Oczywiście brodząc w śniegu (dziś nazwalibyśmy to torowaniem), po kolana szybko opadliśmy z sił, więc zarządziliśmy odwrót. Podczas niego, kopaliśmy w drzewa, strącając z nich śnieg 😁, co mamy udokumentowane na zdjęciu:
Zdjęcie z odwrotu, gdzieś w lasach nad Ujsołami.
Z okien pokoju, oglądaliśmy jak śnieg cały czas padał, a auta na skrzyżowaniu kręciły się. Wypadku chyba nie było. Podczas jakiegoś spaceru, ojciec zgubił klucze do pokoju. Okazało się, że nie było drugiego klucza, więc po długich poszukiwaniach, aby dostać się do pokoju, ojciec siekierą musiał wywarzyć zamek. By opłacić tą szkodę, zostawił czek, z którym był problem, bo panie z obsługi nie chciały przyjąć takiego wynalazku, a my zaś nie mieliśmy dużo gotówki przy sobie...
No i powrót. Stwierdziliśmy, że zrobimy ludziom smaka, więc ojciec nie zrzucił śniegu z dachu auta, które stało przez trzy dni, a śnieg padał cały czas. Po dotarciu do domu, jeszcze w drodze, w  mieście, widzieliśmy wzrok zdziwionych ludzi 😂, którzy na nasz dach patrzyli...
Również w Tatry pierwszy raz dotarłem w podstawówce. Było to, albo na wspomnianej wycieczce z ojcem (i chyba dojściem pod Siklawicę), albo na wycieczce klasowej, na której weszliśmy nad Morskie Oko. Ten w tej koszuli wystającej spod kurtki, to ja 😂:
Zapewne to 1992 rok.

Pierwsze zaś wycieczki samemu po górach, odbyłem, gdy byłem już w liceum. W liceum jedyny raz pojechaliśmy na wycieczkę do... a jakże w góry, do Wisły, skąd kawałek podeszliśmy w stronę Baraniej, jednak nie idąc za daleko. Ale zdjęć z kilku kaskad Wisełki gdzieś jeszcze mam. Wrzucać ich nie będę, bo próbowałem się opalić, więc chodziłem bez koszulki 😅.
Natomiast latem 1998 roku, kolega namówił mnie na pobyt kilku dni w Szczyrku, gdzie dołączyliśmy do jego kuzynki i jej znajomych. Poza imprezowaniem, weszliśmy wtedy z Piotrkiem i na Klimczok, i na Skrzyczne. To wejście dało nam popalić, bo wchodziliśmy wzdłuż kolejki, do której doszliśmy spod domków stokówką...ale to właśnie były pierwsze wyjścia w góry. Domki należały do Huty Szkła Gospodarczego z DG Ząbkowice (albo do Huty Szkła Okiennego, niestety nie pamiętam) i stały w na samym końcu ulicy Olimpijskiej. Okazuję się, że domki dalej stoją, tu zrzut z google maps:

Wiosną 1999roku pojechaliśmy zaś w kwietniu, na halę Boraczą. Ale nie do schroniska, a do góralki, pani Hanki. Wyjazd zapamiętam jako ten, który mnie oczarował. To był zimny kwiecień, jechałem w zimowej kurtce. W Węgierskiej Górce wysiedliśmy z pociągu, by przesiąść się na PKS. I nagle zaraz za miastem, wzdłuż drogi pojawiły się...zaspy śniegu. A gdy wysiedliśmy pod barem Alaska, naszym oczom ukazała się na końcu doliny, otoczonej zboczami porośniętymi lasem, ogromna, ośnieżona Romanka.
Wejście na kwaterę po nocy, wspomagane popijaną z gwinta wódką, którą sami rozrabialiśmy, tylko dodało smaku tejże wycieczce. Do tego miejsca wracaliśmy jeszcze dwukrotnie...
Schodziło się do baru Alaska, a czekając na PKS, siedziałem nieraz na kamieniach nad rzeką...
Romanka, z lewej. Widok z pod Suchej Góry.
A tak się ona prezentuje z dołu, z Żabnicy, punkt na mapie g.


A to ja. Pierwsze zdjęcie z hali (choć to z innej wycieczki), drugie z kwatery.

W pierwszych latach mojej pracy zawodowej, trzy razy próbowałem wędrówek górskich, w sumie każda z nich się odbyła, z czego jedna ze znajomymi na Wielką Raczę ( relacja ) się udała, a dwie inne już mniej. Pierwsza, też miała być na wspomnianą przed chwilą Wielką Raczę... Pociągiem dotarliśmy chyba w okolicy południa a już na stacji zaskoczył nas śnieg. Więc brodząc w nim, za daleko nie mieliśmy szans dojść i dotarliśmy tylko gdzieś w okolice Kikuli, najpewniej nieco dalej pod szczytem Magury zjedliśmy kanapki i wróciliśmy. Po wysiadce z pociągu, sprawdziliśmy rozkład, po czym dzięki odrapanemu rozkładu jazdy pociągu, nie odczytaliśmy jakiegoś oznaczenia, które mówiło, że pociąg o 17 jeździ tylko w weekendy, a my byliśmy w tygodniu. Gdy wróciliśmy z gór, zjedliśmy obiad, popiliśmy piwem wydając pieniądze co do grosza, bo bilet był kupiony rano. Weszliśmy do pociągu i...ponad godzinę czekaliśmy na odjazd, od konduktora dowiedzieliśmy się o naszym złym rozeznaniu i dopiero po 18 ruszyliśmy, do tego z przesiadką (chyba w Bielsku), co dodatkowo opóźniło powrót o kolejne pół godziny i do Dąbrowy wróciliśmy o godzinę później niż myśleliśmy, zarazem og= godzinę za późno na ostatni autobus do naszej dzielnicy - Okradzionów, ostatni kurs jedzie z DG ok 22,35, a my byliśmy bodajże o tej porze, ale w Katowicach, z których musieliśmy jeszcze dojechać do Dąbrowy. Finalnie do DG dojechaliśmy chyba z kwadrans po 23ciej. A to wymusiło wędrówkę piechotą kilkanaście kilometrów do domu (dokładnie 14 km), w środku nocy; dotarliśmy sporo po 2giej, wykończeni, spragnieni. Szliśmy w przemoczonych wysokich glanach...następnego dnia byłem ledwo żywy 😁.
Trzecia wycieczka, to wyjazd na Baranią Górę z kolegą, jak zwykle na propozycję wycieczki z mojej dawnej paczki, zgłosiła się jedna osoba (może to właśnie dlatego tak mało po tych górach wtedy chodziłem...brak chętnych). Zdobyć ją mieliśmy od Kamesznicy, ale wpierw za wcześnie z kolegą wysiedliśmy z pociągu, w potem przeszliśmy odbicie czarnego szlaku i z racji sporego spóźnienia, spróbowaliśmy sami lasem iść na skróty. A te nam się skończyły gdzieś w rejonie Wojtasowej Grapy, albo jej okolicy. Trochę połaziliśmy w kółko, w końcu postanawiając wrócić do wsi i tu jedna miła sytuacja, udało nam się złapać w środku lasu Uaza na stopa. Czyżby to słynne licho nas wtedy dorwało?
Kolejny wyjazd ze znajomymi , był w Tatry. Pojechaliśmy na weekend do Zakopanego. I była to moja jedyna podróż pociągiem do tego miasta, w skrócie masakra, chodzi o czas przejazdu. Wyjechaliśmy z koleżanką z DG Ząbkowice po 6tej, a do celu dotarliśmy później od reszty znajomych, którzy jechali PKS (odjazd z DG Centrum o 9), chyba po 13tej... 
Pierwszego dnia poszliśmy ścieżką pod reglami do Doliny Strążyskiej, którą doszliśmy pod wodospad. A potem namówiliśmy dziewczyny na wejście na Czerwoną Przełęcz. My z Grześkiem poszliśmy na Sarnią Skałę, gdzie dzięki temu, że pół godziny wcześniej spadł lekki deszcz i zrobiło się chłodno (było ok 17, chyba w drugiej połowie sierpnia), mogliśmy oglądać niesamowity widok Tatr, była wtedy niesamowita przejrzystość powietrza...kolejnego dnia z kolegą, "wbiegliśmy" na Giewont (no prawie, ale to był prawie bieg; dokładnie z doliny Strążyskiej na Boczań; pamiętam że zaczęliśmy się z jakimiś chłopakami ścigać, gdy my ich wyprzedziliśmy, oni nas też, więc my jeszcze raz przyśpieszyliśmy i oni już tego tempa nie dotrzymali; chyba pobiliśmy czas szlakowy o połowę). Do dziś to jest kolejny obraz, który mam w głowie, widok jaki po wyjściu na Boczań, przedstawia się na ścianę Wielkiej Turni.
Zdobyliśmy Giewont, omijając kolejkę podczas schodzenia, skakaliśmy obok ludzi (młodość i głupota, wiem, nie bijcie tatrzańscy maniacy), a potem jeszcze poszliśmy zdobyć (resztką sił) Kopę Kondracką. A ostatniego dnia weszliśmy na Wielki Kopieniec i Nosal...
Potem nastąpił u mnie lekki rozbrat z górami. Owszem coś tam było, raz na jakiś czas, a to wycieczka w rejon Rysianki, a to Klimczok, czy wizyta w bacówce pod Wielką Rycerzową, urlopy również spędzane w górach, ale niewiele tego było i tak bez serca do gór. Za to się wyprowadziłem na swoje i zaczęło się balangowanie... 
Byłem za to nad morzem, do Białegostoku kilkukrotnie jeździłem, na Mazury, raz byłem u kolegi w Gorzowie Wielkopolskim... 
Dopiero rok 2008, to tak na prawdę rok, kiedy postanowiłem spełnić swe marzenia i zacząć łazić po górach. Zacząłem od Pilska, potem była Babia Góra. Rok 2009ty był mocny. Ale był to też rok, w którym okazało się, że zachorowałem...a potem to już większość jest na blogu.

Zdjęć za dużo nie mam z tamtych czasów. Albo nie mam ich w cale, gdzieś zaginęły, nie było aparatu, albo jak z wycieczki do Zakopanego (tą z Sarnią Skałą), koledze klisza się prześwietliła, bo zenit źle nawinął kliszę... 
Tu jeszcze wrzucę kilka zdjęć z różnych wycieczek, jakie mam w swoich archiwach.

Beskid Śląski 2002r.
Praktyki studenckie w Szczyrku. Maj 2002 roku.
Wjechaliśmy na Skrzyczne, po zajęciach poszliśmy do jaskini Trzy Kopce (praktyki trwały tydzień). Dojazd i powrót stopem.
Cieszyn z Marcinem 😀

Tatry 2002r.
Praktyki studenckie w Zakopanym - czerwiec 2002r. Pierwszy raz wtedy wszedłem nad Czarny Staw Gąsienicowy, po nim wszedłem jeden, jedyny raz na Kościelec, a później przez Kasprowy Wierch ( za Kasprowym legitymowali mnie pogranicznicy 😊), granią pod Giewont i zejście przez Boczań i Strążyską doliną do hotelu. 
Poza szlakiem...ale spokojnie, mieliśmy skserowane pozwolenie z TPNu na chodzenie poza szlakiem.

Odwiedziliśmy przełom Białki, Szczawnice, przeszliśmy wąwóz Homole, pod wodospadem Siklawica w Strążyskiej byłem znów, oraz byliśmy w Słowackim Raju i w Chochołowie.
W Słowackim Raju.

Karkonosze 2006r.
Pierwszy wyjazd w Sudety. Spędziłem ze znajomymi prawie tydzień w Karpaczu, weszliśmy na Śnieżkę, wjechaliśmy na Szrenicę, byliśmy w Zielonej Górze, Kłodzku, Świeradowie, na Zamku Czocha - lipiec 2006r.




Karkonosze 2007r.
Zimowy urlop w Karpaczy z myślą o nauce jazdy na nartach, z kolegą.
Z nauki nic nie wyszło, bo śniegu niżej było mało, ale wjechałem pod Śnieżkę, na którą się wdrapałem i udało mi się jeszcze w spodku na szczycie wypić piwo, pojechaliśmy znów na Zamek Czocha, weszliśmy na Zamek Chojnik, pod Wodospadem Kamieńczyka.




Próba zrobienia zwykłym kompaktem zachodu słońca z pod zamku Chojnik.

Pieniny 2007r.
Miały być Bieszczady, pojechaliśmy do Szczawnicy - urlop ze znajomymi.
Pierwszy raz i jedyny płynąłem spływem Dunajca, odwiedziliśmy Wąwóz Homole.

Nasza banda 😀

i moje służbowe auto, do którego mam wielki sentyment...  😍, no sporo się nią najeździłem, również na wycieczki 😀

Beskid Żywiecki 2008r. 
zdjęcie Marcina.
Po kilku latach postanowienie by wrócić w góry. Nie na jednodniowe wycieczki, a z noclegiem w schronisku. W maju wycieczka na hale BŻ - Rysianka-Boracza, w sierpniu pierwszy od dawna nocleg na Hali Mizowej. Pierwszy raz na Pilsku. Sierpień 2008r. 
Dla mnie to data graniczna, wycieczka zaplanowana wcześniej, to pod nią kupiłem buty górskie, plecak, termos, kurtkę.

zdjęcie Marcina - w nowym stroju, butach i kurtce, oraz z plecakiem.
Dwa tygodnie po Pilsku zdobywamy Małą Babią, by po noclegu w goprówce wejść Percią Akademików na Diablaka - pierwszy raz na Babiej Górze. Sierpień 2008r.

Tatry 2008r.
zdjęcie Marcina - jeden nieliczny raz na Gubałówce...z widokiem na Tatry.
Wyjazd jesienny do Zakopanego. Posiadówa w Piano, wycieczka do Murowańca z planami na zdobycie Orlej 😁 , skończona, na widok śniegu, przejściem się pod tym honornym szlakiem. Ale zupełnie płasko nie było. Weszliśmy przez Czarny Staw Gąsienicowy na Karb i zeszliśmy do Zielonej Doliny Gąsienicowej, by następnie wejść na przełęcz Liliowe i zejść przez Kasprowy. Na Gubałówce przeszedłem się po parku linowym, w deszczu odwiedziliśmy wodospad Siklawica w Strążyskiej. Wtedy poznaliśmy też Cafe Piano. Październik 2008r.
zdj Marcina.

W Cafe Piano, Ja, zdjęcie robiła mi chyba Justyna.

Oczy mi się zaświeciły, gdy zobaczyłem tą atrakcję - zdj Marcina.

Zdj. Marcina.
Pierwszy raz w małpim gaju. Choć przyznając się, to idzie się nim niby w jednym poziomie, jednak ziemia opada w dół, w efekcie czego jednak jest tam coraz wyżej, a że mocno wiało...raz się zawiesiłem i musiał do mnie facet z obsługi podejść 😁.
W ostatni dzień...lało. Ledwo pod Siklawicę doszliśmy....
Zdj Marcina.
W listopadzie pojechałem z kolegą na noc w Rysiance. Do schroniska dotarliśmy po ciemku, gubiąc się już pod samym schroniskiem (na skraju hali Pawlusiej). Rano planowaliśmy przez Lipowską zejść do auta, ale tyle śniegu padało, że postanowiliśmy wrócić po śladach, których w rzeczywistości nie było... a autem ledwo potem wyjechałem spod sklepu w Żabnicy Skałce, tyle tego śniegu wtedy przez noc napadało...

Tatry 2009r.
Z nieopisanych wycieczek, takich, z których mam zdjęcia, niestety nie są moje, a Marcina, pozostały mi jeszcze trzy, o których wspominałem, to na pewno trzy wycieczki w Tatry w 2009roku. W połowie maja pojechałem z Marcinem zrobić formę w B. Żywiecki. Zostawiliśmy auto w Żabnicy Skałce i czarnym weszliśmy pod Stację Słowianka, następnie do schroniska na Rysiance, skąd ruszyliśmy na Pilsko, gdzie doszedł sam Marcin, ja z racji problemów żołądkowych wróciłem do schroniska, gdzie odwiedziłem kibelek a potem leżałem na trawie czekając na Marcina. Wtedy pracowałem w systemie, że co drugi weekend miałem wolny, więc kolejne wolne, to odwiedziny w Beskidzie Sądeckim ( relacja ), a następnie pojechaliśmy w Tatry, mając w planach przejście granią Tatr Zachodnich, Grześ - Rakoń - Wołowiec - Bystra. Przywitały nas chmury:
Zdj Marcina.
Na Grzesia weszliśmy w deszczu, przejście przez kosówki w stronę Rakonia nas przemoczyło kompletnie. Gdzieś połowie drogi na Rakoń, zaczął padać śnieg. Zaczęło nam być zimno. Podjęliśmy decyzję o zejściu.
Schodziliśmy przemoczeni, mnie wtedy strasznie spodnie obtarły nogi poniżej krocza. Moja jedyna rada, jeśli zamierzacie chodzić w deszczu, warto zainwestować w spodnie nieprzemakalne, bądź bezszwowe, na pewno odradzam chodzenie w dżinsach czy jak ja wtedy, bojówkach. Mokre szwy...siedząc w aucie czułem jakbym coś na siebie wylał.
Dwa tygodnie później pojechaliśmy przejść Czerwone Wierchy.
Zdjęcie Marcina - ja nad Doliną Małej Łąki.

Ruszyliśmy doliną Małej Łąki, by przez Grzybowiec podejść pod Giewont (wejście na niego było wtedy zagrodzone), skąd ruszyliśmy w przewalających się chmurach na Kopę Kondracką.
Zdjęcie Marcina - na przełęczy Kondrackiej.

Podchodząc w górę, z góry słychać słowa ludzi, dochodzące z mgły, za nami idący turyści nagle zaczynają coś wołać, gdy się odwracamy, oni pokazują coś nad nami, wołając, uważajcie! niedźwiedź!
I rzeczywiście wśród przewiewanych chmur, nagle widzimy podświetlony grzbiet, oraz łeb, spogląda na nas, po czym rusza i znika w chmurach. Gdyby nie wiat, to niezauważenie by przeszedł nam przez szlak...oj była adrenalina, bo to było z kilkanaście metrów powyżej nas.
Czerwone Wierchy przechodzimy, mnie każde podejście męczy niemiłosiernie. Pierwszy raz w żuciu męczą mnie skurcze. Dziś wiem, to była oznaka zakwaszenia organizmu. W te wakacje schudłem ponad 20kilo, myśląc, że to dzięki ruchowi. Niestety to cukrzyca mnie powoli wtedy wykańczała.
Wycieczka mimo wszystko bardzo piękna, bo poszliśmy jeszcze jednym z najpiękniejszych szlaków w Tatrach, przez Dolinę Tomanową do schroniska w Dolinie Kościeliskiej.
Przejście późnym popołudniem przez Przysłop Miętusi, przypomina mi, że warto by kiedyś się w tych niższych rejonach Tatrzańskich pokręcić.

Dwa tygodnie później wróciliśmy na grań Tatr Zachodnich w trójkę. Gdy wyszedłem na Grzesia...szczękę długo nie umiałem pozbierać:
Zdjęcie Marcina - widok na Rochacze.

Przeszliśmy, to, co nam się nie udało w czerwcu, a więc Grześ, Rakoń, Wołowiec, Jarząbczy, Kończysty i Starorobociański. Tam pod szczytem...dostałem torsji. Myślałem, że to z głodu i udaru słonecznego, bo chmur było nie za wiele, za to sporo słońca. A kolega zabrany prosto z imprezy zabrał tylko piwo i mnie objadł i opił. Marcin jeszcze stwierdził, że przejdzie Ornak, a my zeszliśmy do auta doliną Starorobociańską, odpuszczając Bystrą na inny raz.
Po kolejnych dwóch tygodniach pojechałem na Orlą Perć, umówiwszy się przez pewien portal. Po tym wyjeździe zostałem przez Tomka zachęcony do zalogowania na forum górskie. Tam też kolejny raz organizm dziwnie się zachowywał, tj po zjedzeniu kopytek z sosem, popitym herbatą z cytryną, z dużą ilością cukru, zaczęło mi się robić niedobrze. A bieg, to poprawiał, więc po przejściu trasy Kuźnice - Murowaniec - Kozia Przełęcz - Granaty - Krzyżne - Dolina Pańszczyca - Murowaniec, wracając do Kuźnic...zbiegłem. Zajęło mi to ok pół godziny? Następny wyjazd, na Rysy, we wrześniu podczas urlopu, musiał zostać przełożony, a rezerwacja w schronisku nad Morskim Okiem, odwołana...okazało się, że mam cukrzycę.
Następną wycieczką, była, zarazem pierwsza spisana na, wpierw forum Góry-Szlaki, a później przeniesiona przeze mnie na bloga, relacja z Beskidu Żywieckiego (z Milówki przez Boraczą, Lipowską, Rysiankę, Krawców Wierch, Oszust, Małą Raczę, Mladą Horę aż do Rycerki).
Dlaczego, zatem góry? Bo są? Bo są piękne? Bo Blisko? Tak na prawdę ciężko powiedzieć.

A może, bo rodzic z początku w nie nas ciągnęli?

A może, bo "tam na dole zostało,
Wszystko to co cię męczy
Patrząc z góry wokoło
Świat wydaje się lepszy...

Komentarze

Prześlij komentarz