Podróż po Polsce stopem.

Stop. Czyli forma podróżowania, zwana łapaniem okazji. Szkoda, że tak późno poznałem, tą formę podróżowania. Dopiero gdy miałem już dwudziestkę na karku...ale na wszystko przychodzi czas, więc wcześniej pewnie nie byłoby i z kim jeździć. Pierwszą podróż odbyłem do kolegi, za Radomsko. Od razu musiałem jechać samemu, reszta ekipy jechała w parach. Dojechałem zachwycony tą formą podróży... Więc zacząłem coraz częściej ją wykorzystywać. Wycieczka w góry? Idę wyciągać kciuka. Wycieczka do Krakowa, tak samo i to jedyny kierunek, na którym mi się bardzo ciężko łapało okazję, stąd podczas opisywanej podróży w Bieszczady, odcinek Olkusz - Kraków wykorzystywałem jeżdżące Busy, koszt parę złotych pozwalał zaoszczędzić czas, jaki człowiek musiałby stracić na próbę złapania okazji. Ale wyjazd w Bieszczady to jedna z ciekawszych wypraw, przygód, jakie przeżyłem, do tego za grosze. Choć długi to odcinek, to nie był jednak, mój najdłuższy wyjazd z wykorzystaniem stopa. Była to podróż na północ kraju.


Od razu zaznaczę, że wiem, że wiele osób jeździ dalej, częściej. Niemniej dla mnie to było wyjście ze strefy komfortu, z zaplanowania, z pewności czasu dojazdu itd. A było to dwadzieścia lat temu...
Początek wieku, to był ciężki okres.  Ciężko o pracę, nie wspominając o jakiś godnych zarobkach za nią... U mnie to był czas kiedy skończyłem szkołę, musieliśmy się wyprowadzić od ojca, ja musiałem znaleźć pracę, oraz połączyć ją ze studiami zaocznymi. Pracę znalazłem w hiper markecie Real. Początkowo na pół etatu. Za grosze na umowie...ale to był wtedy standard. Nieco później później już miałem większy wymiar etatu (z ciekawostek 5/7 etaty 😂 ), finansowo też było ciut lepiej, ale niewiele. Na drugim roku studiów miałem praktyki w terenie - obecność obowiązkowa, jeśli się chciało zaliczyć rok. Pierwsze były w Szczyrku, oczywiście w obie strony pojechałem stopem. Z Bielska do Szczyrku jeszcze dojechałem PKSem, ale już wracając, praktycznie spod hotelu, w którym mieszkaliśmy dojechałem do Katowic. Kolejne praktyki były, miesiąc później w Zakopanem, dojazd był autokarami spod uczelni, gdyż był to bardziej rozrzucony teren, w którym się poruszaliśmy, więc uczelnia na okres wyjazdów załatwiła autobusy, które zresztą zostawały, na kolejny tydzień, dla kolejnego starszego roku. Trzecie, ostatnie praktyki mieliśmy we wrześniu na północy kraju. Pierwsza część miała się odbyć w Bornym Sulinowie, druga w Międzyzdrojach. Koszt dojazdu pociągiem do Szczecinka, skąd miały nas odebrać autobusy załatwione przez uniwerek, to była 1/6 moich miesięcznych zarobków, więc decyzja jedna. Jadę stopem.

Mapa w plecak, pobudka wcześnie rano i o 6tej wychodzę na trasę S1 w Dąbrowie Górniczej. Po chwili zatrzymuje się znajomy, ale on jedzie tylko kilka kilometrów, wysiadam i wracam na trasę już za skrzyżowaniem. Jadą trzy pojazdy, osobówka, ciężarówka i dostawczak, ja wyciągam kciuka i...wspomniany dostawczak się zatrzymuje. Okazuje się, że jedzie nim mężczyzna, którego dzieci, studenci również podróżują okazją. Kierowca jedzie do Warszawy, więc cieszę się, bo spory kawałek drogi przejadę. Pod Radomskiem stajemy na śniadanie, na stacji benzynowej, ja dziękuje, ale pan nalega, kupuje mi jajecznicę, którą wtedy nie lubię, ale ją zjadam, wstyd odmówić.
Kilkaset metrów przed rozjazdem na Warszawę, wysiadam, życzymy sobie wzajemnie szerokiej drogi i znów wyciągam kciuka. Zatrzymuje się mała ciężarówka. Kierowca jedzie do Łodzi. Niestety z doświadczenia wiem, że duże miasta to kłopot. Ciężko w nich złapać okazję, więc najlepiej łapać ją przed, lub po mieście. Tu nie mam wyboru, stwierdzam, że jadę ile się da, bo pod Łodzią nie ma sensu wysiadać. Ale ktoś (nie pamiętam, czy ów kierowca, czy nie kolega wcześniej) doradza mi wsiąść w tramwaj, który z Łodzi jedzie do Ozorkowa, czyli kilkanaście kilometrów za miasto! Dziś wiem, że to jedna z najdłuższych linii tramwajowych na świecie. Docieram do głównej osi Łodzi, widzę torowisko. Rzut oka na rozkład, jest numer, który mnie interesuje. Kupuje bilet, bo ostrzegano mnie o kanarach, choć nie wiem jaki wybrać, ostatecznie decyduje się na zakup biletu na 30minut jazdy, kanary raczej za miasto nie zapuszczają się. Linia miała 30km długości (dziś jest w odbudowie). Podjeżdża tramwaj (stary wagon Konstal 102Na - sprawdzone podczas spisywanie tych słów), numer 46, wsiadam, kasuję bilet i rozpoczynam jazdę, powoli kontynuując dalszą podróż. Oczywiście jadę tramwajem o wiele dłużej, niż mam kupiony bilet, więc oprócz podziwiania widoków, obserwuje przystanki, wypatrując kontrolerów. Oczywiście ich nie spotykam. Dziwne to uczucie, jechać starym, trzeszczącym, skaczącym tramwajem, wzdłuż drogi krajowej; tramwaje znam, ale w Zagłębiu jeżdżą (w dniu wyprawy) wtedy nowsze wagony, 105N w mieście, choć miasta zagłębiowskie różnią się od innych i też torowiska wiodą poza wąskimi ulicami, a pod samą Hutą Katowice, wygląda to nawet podobnie. Powoli, obserwując szybko mknące osobowe auta, oraz wolniejsze ciężarówki, myślę, czy udałoby mi się, któryś pojazd złapać...Patrzę na mapę i widzę, że linia w pewnym momencie odbije od jedynki, natomiast jak się nazywa ten przystanek? To już pod Ozorkowem ma być. Mija już 1,5 godziny jazdy, gdy widzę, że chyba osiągnąłem to miejsce; DK1 odbija w prawo, gdy torowisko prowadzi na wprost. Wysiadam i wracam do drogi. Chwilę wzdłuż niej idę z wyciągniętym kciukiem gdy w końcu, bodajże biały transit się zatrzymuje. Nim dojeżdżam pod Włocławek, gdzie zostaje wystawiony na swoje życzenie jeszcze przed miastem. Po chwili zatrzymuje się małe, czerwone sportowe auto. Z cudzoziemcem, bodajże Włochem. Jakoś się dogadujemy, choć bardziej dzięki łamanej polszczyźnie obcokrajowca, co moimi zdolnościami językowymi...wsiadam licząc na ekscytującą szybką jazdę, jednak dość szybko się rozczarowuje. Obcokrajowiec jedzie spokojnie, wolno, przepisowo. Przejeżdżamy przez Włocławek i pod Toruniem, przed zjazdem na wschodnią obwodnicę miasta zostaję wysadzony. Włoch jedzie chyba do trójmiasta, ja muszę odbić na Bydgoszcz. Patrzę za odjeżdżającym autem, myśląc, że jeszcze z dwie godziny i dojechałbym z nim nad morze... Podchodzę kawałek dalej i koło chyba hotelu na opłotkach Torunia patrzę na rozkład jazy autobusów. Gdy podjeżdża autobus, wsiadam i dojeżdżam do centrum, na przystankach jest schemat linii, więc w centrum wiem w jaką linie wsiąść by dojechać na drugi kraniec miasta. Jest już po 15tej. Mam za sobą ponad 350 km za mną, jeszcze ok 200 przede mną, a mnie nagle wsysa to miejsce... Przede mną stoi jeden facet, też chwilę czeka, ale w końcu wsiada. A ja czekam. Droga jest w budowie, jest tu jest trochę miejsca, aby kierowca mógł się zatrzymać, a auto, jedno za drugim przejeżdża, a ja ciągle stoję . Mija godzina i nic, tylko ręka mnie boli. Po długim czasie, w końcu staje auto. Ja już miałem dość, w głowie zapewne zaczynały się czarne myśli. Na szczęście, państwo jadą do Bydgoszczy, ufff. Wsiadam i ruszam w...szaloną podróż. Zawsze mnie samochody interesowały, lubiłem jeździć jako pasażer, ale tu wsiadłem i nie wiem czym jadę. Ale jadę szybko, momentami na liczniku widziałem jak wskazówka osiągała cyfry 180. Siedzę i trzymam się z tyłu siedzenia, odpowiadając na pytania żony kierowcy, która wypytała mnie o bardzo dużo rzeczy, spraw. Gdzie jadę? Teraz do Bydgoszczy, tu słyszę o tym jak Toruń i Bydgoszcz ze sobą konkurują.
Czemu jadę? Na praktyki studenckie.
Skąd? To daleko dojechałem. Ja liczę, że dojadę, w Bieszczady w obie strony dojeżdżałem, ale to tylko ok 400km.
Czemu stopem jadę, zamiast pociągiem? No bo nie stać mnie przy moich zarobkach na bilet, za niego mam wyżywienie przez tydzień.
Czemu rodzice nie pomogą? I tak dalej. Pani miło, ale stanowczo przepytuje. W między czasie opowiada o ich pracy, mają szklarnie. Gdy wspominam o ojcu, że alkoholik, że nie mieszka i odpowiadam, że wódka to nie jest mi rzecz niezbędna do życia, to chwilę przed tym jak zostaję wypuszczony z życzeniami zdrowia i udanych praktyk...dostaję 100 złotych. Dwa banknoty 50 zł, idealnie wyprasowane, nówki. Nie chcę wziąć, pani nalega, chwile się przepychamy, w końcu kapituluję. Dziękując bardzo i obiecując, że nie na wódkę je wydam, żegnam się. Uprzedzając fakty - na wódkę ich nie wydałem, ale piwo za państwa wypiłem. A auto to Citroen C5, po wyjściu z auta specjalnie patrzałem, czym tak gnałem 😀.

Tu znów autobusem dojeżdżam, na drugą stronę miasta, pamiętam, że jadę z przodu autobusu i kierowca mnie kieruje, gdzie po wysiadce mam podążyć.
Teraz się kieruje na Piłę. Trzymam się głównych tras, bo zbliża się już wieczór, więc te obiecują jakiś ruch. Jakaś osobówka mnie zabiera do Nakła nad Notecią, skąd w jakiś sposób dojeżdżam do Piły, ale dziś już nic nie pamiętam. Zaczynam być zmęczony, ponad 12 godzin jestem na nogach, jest już po 18tej. Z Piły łapię okazję do miasta Jastrowie, do którego dojeżdżam chwilę po zachodzie. Do celu, do Szczecinka pozostaje mi 40 kilometrów, ale przede mną droga przez las, w momencie gdy zapada zmierzch...ciężka sprawa. Po kwadransie prób, kieruje swoje kroki ku dworcowi PKS. Po kilku minutach ma odjechać autobus, zapewne ostatni. Kupuję bilet, który kosztuje mnie ok 30% ceny biletu na pociąg. Gdy dojeżdżam do Szczecinka, idę w stronę dworca PKP, zastanawiając się, co robić?
I wtem spotykam znajomych ze studiów, którzy poszli po zakupy. Okazuje się, że przyjechali wcześniej, jadąc cały dzień pociągami lokalnymi. Witam się z resztą na dworcu, po czym rozkładamy się w budynku i idziemy spać, by ok 5tej się zebrać, wsiąść w autobusy i dojechać do Bornego Sulinowa, tam mamy czas na odpoczynek do południa, który spędzamy na spaniu w łóżku, po czym rozpoczynamy praktyki. Kilka zdjęć z nich poniżej.

Nasza pani profesor i leśniczy, pokazują nam coś na mapie:


W tej grupie są nasze kolejne dwie panie opiekunki naszej grupy:


a wszyscy pilnie słuchamy naszej pani profesor:

Z samego Bornego Sulinowa zdjęć mam niewiele. Zdjęcie cmentarza żołnierzy radzieckich:

czy też zkacowanego kolegi, który rozmyśla nad sensem życia nad jeziorem Pile:


Odwiedziliśmy też okolice, Czaplinek, z którego browaru nam bardzo Sambor posmakował, w jednym z dyskontów, oglądaliśmy z uwagą ułożenie Redsa, na paletach w rejonie soczków jabłko miętowych, a nie obok piwa. Jednak największą atrakcją były odwiedziny na wrzosowiskach poligonu wojskowego, oraz...:

Wizyta w Kłominie.

Czyli osadzie, w której do 1992 roku mieszkali żołnierze radzieccy, w liczbie do 5tys. Gdy wyjeżdżali, zostawili bloki i mieszkania w pełni umeblowane, włącznie z kolorowymi telewizorami. 

W dniu naszej wizyty, nawet framugi, o rurach CO, grzejnikach, meblach nie wspomniawszy,  brakowało. Osoby, które miały to miejsce postawić na nogi, dostały na to fundusze, na równi to miejsce rozkradały...

Ruszamy na zwiedzenie pustych bloków. Wychodzimy przez puste klatki, puste mieszkania, na dach:


Ja z Marcinem. 

Dla wyjaśnienia, na koszulce według mnie, miałem Indianina, wszelkie uwagi o Che Guevarze zbywałem ruchem ramion, a dopiero po latach doczytałem, kto to był. W liceum ubierałem się jak punkowiec, słuchałem metalu, w d..ie mając wszelkie przynależności. Czy dziś bym włożył tą koszulkę? Nie wiem, niemniej jako wzór, dalej mi się podoba, a za tymi bojówkami niesamowicie tęsknie, jak i za glanami...😊

Druga część praktyk, to przejazd do Międzyzdrojów. Również zbiegło się to, ze zmianą kliszy w aparacie, z czarno-białej (nota bene, świetnie oddającej klimat odwiedzanych miejsc), na kolorową. Odwiedzamy po drodze Szczecin:

Nasza imprezowa ekipa.

Potem dojeżdżamy na Wolin. Kwatery mamy w kamienicach niedaleko morza. Wycieczkę nad klify odpuszczam. Łapię mnie przeziębienie, a jak to u mnie, pierwszy dzień jest masakryczny, przesypiam w łóżku. Kolejne dni, już się czuje lepiej, to odwiedziny w Świnoujściu:

gdzie idziemy na latarnie morską, skąd oglądamy morze:


oraz port:

i Niemcy, dokąd popłynęliśmy na małą wycieczkę:

Nie mam zdjęć ze strony Niemieckiej, ale zaskoczyła nas różnica, krzywych chodników, krawężników, odrapanych kamienic, zaniedbanych kwietnych plombów, kontra gładkich ulic, zamiecionych, z ławkami, koszami, z pięknie odnowionymi kamieniczkami... poniżej niemiecka plażą:

Zdjęcie z promu, jak oglądam piwo kupione na bezcłowym:

oraz z kapitanem naszego promu:

Koniec końców, wrócić wróciłem pociągiem. Lekko przeziębiony nie chciałem zostać na noc na dworcu, bo pociąg mieliśmy wieczorem. Podróż pamiętam, że strasznie mi się chciało pić. Niestety ostatnie pieniądze poszły na bilet...dobrze, że choć kolega popołudniu zabrał gitarę i za zarobione pieniądze kupił kilka chlebów i kilo kiełbasy, oraz dwa miody pitne, które wspólnie skonsumowaliśmy przed podróżą...
Napiłem się dopiero w domu...po kilkunastu godzinach podróży pociągiem, a potem autobusami z Katowic do Dąbrowy Górniczej i jeszcze do Okradzionowa, w którym wtedy mieszkałem...a o fakcie jaki byłem spragniony, niech świadczy fakt, że do dziś to pamiętam 😂.

Tak więc sporo najeździłem się stopem po Polsce. Trasy w góry, kilkukrotnie, do Maćka zza Radomsko, również, nawet do Warszawy dojechałem stopem, ale najdłuższa, najbardziej przygodowa była podróż na praktyki w Bornym Sulinowie...jakieś 515 km. Niestety, ale była to też jedna z ostatnich takich przygód...
...aż się łezka w oku zakręciła...

Komentarze