Bieszczady...stopem.

To było dawno. Początki "kariery" zawodowej. 
To było 17ście lat temu. Nie było to tak dawno temu, nie są to odległe czasy, no bo początek obecnego stulecia. A jednak dziś wydaje mi się, że strasznie dawno. Bo...było inaczej, niż dziś. Wiadomo, nie było rodziny, więc więcej czasu. Pieniędzy mało, ale za to więcej...czasu. Tak wiem, powtarzam się.
To będzie krótka relacja o tych czasach, a dokładnie o jednej wycieczce z tamtych dawnych lat...
Koniec czerwca, chyba 2003 roku...
Po ciężkim okresie w pracy, kiedy przez sporą część miesiąca wolne miałem raz na tydzień, dostałem wolny ostatni tydzień czerwca. Pierwszego dnia odsypiam. Potem sprzątam pokój. Popołudniu już mnie nosi. Zaczynam myśleć co by tu zrobić z sobą. Drugiego dnia, wiem, że nie wytrzymam w domu, więc wymyślam...Bieszczady. Zbieram pieniądze. W portfelu jakieś grosze, uzbierało się 10złotych. Pytam mamy, pożycza też dychę, a babcia i dokłada jakiś bilon euro, które później zamienię na złotówki. W sumie budżet na wyjazd to...ok 20 złotych plus to euro. No dobra, ale za te pieniądze, to ja nie mam co myśleć co o noclegu w schronisku (no cóż nic innego nie znałem...żadnych PTSMów, czy bacówek), a co dopiero na bilet. 
Więc decyzja jedyna - jadę stopem. Dobra jest, to teraz za uzbierane pieniądze można długo pożyć 😁 . Stopem po kraju już jeździłem. Do Szczyrku, zza Radomsko, raz nawet do Warszawy (plan był do Białegostoku, ale za późno dotarłem do stolicy, więc nie było szans się wyrobić do wieczora), a w 2002roku jadąc na praktyki w Bornym Sulinowie, dojechałem do miasta Jastrowie, gdzie zastał mnie zmrok, więc ostatnie trzydzieści kilka kilometrów pokonałem PKSem (dokładnie to do Szczecinka, skąd nas zabierały autobusy do BS, bilet kosztował coś ok stu złotych - jak chcecie poczytać o tej podróży stopem, jakby nie było, przez prawie cały kraj, to napiszcie w komentarzu).
Pakuję plecak, śpiwór, karimata, ciuchy, zenita, oraz jedzenie - chleb, kiełbasę i następnego dnia rano wychodzę z domu w trasę. Do drogi wiodącej przez Kraków na wschód, mam z trzy kilometry marszu, więc od razu wyciągam kciuka, gdy jedzie pierwsze auto i...wsiadam. Kierowca pyta, gdzie jadę, ja odpowiadam, póki co to do drogi, potem Olkusz, Kraków. Okazuję się, że kierowca jedzie do Olkusza i zostaję tam podwieziony, więc zaoszczędzam i czas i kilka złotych na bilet. Teraz cel, to Kraków, ale tdrogą między Olkuszem a Krakowem jeżdżą często busy, więc bardzo ciężko złapać tu stopa (sprawdzone), więc oszczędzając czas wydaje 5zł na busa i tak dojeżdżam do Krakowa. To teraz znaleźć kantor, gdzie wymienię bilon euro na złotówki (dostając połowę tego, gdybym miał to w banknotach), kupuję kliszę do aparatu i zaczynam szukać sposobu dojazdu do Wieliczki, by móc znowu stanąć przy drodze. Nigdy nie umiałem w wielkich miastach złapać stopa, więc znajduje busa i za kolejne parę złotych (chyba 3pln uszczuplone z uzbieranych 50ciu) jadę zza Kraków. Przy zjeździe z obwodnicy widzę chłopaka, który stoi i próbuje łapać okazję, więc stwierdzam, że podjadę dalej, żeby mu nie przeszkadzać, a samemu mieć większe szanse na złapanie jakiegoś auta. Wysiadam za światłami, na przystanku i wracam na drogę krajową nr 94. Od razu próbuje łapać okazję, ale miejsce jest średnie wiec idę dalej i dopiero za wiaduktem znajduję zatokę, w której jest szansa, że ktoś stanie.
Co się udaje po chwili, zatrzymuje się golf dwójka. Starszy pan pyta gdzie? Ja, w Bieszczady! Zaprasza. Po chwili rozmowy, okazuję się, że to ksiądz, jedzie na urlop do rodzinnego domu. Rozmawiamy, opowiada o historii, o tym jak front, wojna dotknęła te rejony. Podróż szybko mija. Wyrzuca mnie w Jaśle. 
Emocje początkowe spadły, dopadł mnie głód. Wstępuje do sklepu, kupuję bułkę, pomidora i idąc przy głównej drodze, zjadam szybki posiłek i znowu wyciągam kciuka. Zatrzymuje się auto, jakiś kombiwan, gdzie młody facet ma z tyłu mini wieże, z której leci hicior ganzesów 😁, no tak to można jechać...
W aucie rozmowa. Tradycyjnie, skąd, dokąd, czy długo łapę okazję. Odpowiadam. Mówię, że nie długo, że drugi, trzeci samochód staje i dowiaduje się, że dobrze mi z oczu patrzy, wzbudzam zaufanie więc pewnie dlatego. Gdzieś przed Sanokiem widzę, tego chłopaka, łapiącego stopa na wylocie autostrady. Podwożący mnie kierowca skręca przed Sanokiem, więc wysiadam i próbuje coś złapać, ale że wtedy trasa wiodła przez miasto, to gdy przez chwilę nic się nie dzieje, ruszam na przód przed siebie, w kierunku celu.
Idąc odwracam się co kilka minut i próbuje, a nóż ktoś się zlituje i wtedy w autobusie (Autosan, wersja miejska z harmonijkowymi drzwiami - u nas w zagłębiu i aglomeracji śląskiej jeździły Ikarusy, Jelcze, a Autosany jeździły w PKSach, dopóki jeszcze te działały, na trasach podmiejskich, więc widok takiego autobusu był dla mnie czymś nowym - ojciec kierowca autobusu, wpierw WPK, potem PKM stąd takie zboczenie), widzę tego chłopaka. On przejechał Sanok autobusem, ja przeszedłem go piechotą. Dopiero za miastem, gdy już dawno minęło południe, staje, zrzucam plecak i biorę się ostro za złapanie czegoś, bo wędrówka pochłonęła mi ponad godzinę. Nie pamiętam kto mnie podwiózł, ale wiem, że do Leska. Z miasta muszę wyjść. Idę pod górę, pięknie świeci słońce, dogrzewa, więc czuję taką radość, że już bliżej niż dalej. Ale jest już ok 17 a nic nie jedzie.
Wtem, słyszę za sobą głos mocno pracującego ropniaka. Odwracam się, jedzie biały transit, więc wyciągam rękę i...entuzjazm opada (dostawczaki często się zatrzymywały), bo widzę, że jedzie ten chłopak, z którym się po drodze mijałem. No trudno, będę dalej łapał myślę, gdy nagle oni się zatrzymują.
Okazało się, że chłopak powiedział kierowcy, który go chwilę wcześniej zabrał, że mija mnie któryś raz z kolei od Krakowa, na co kierowca stwierdził, to bierzemy go.
W trakcie podróży do hotelu, w którym handlowiec ma zaklepany nocleg, toczy się rozmowa. Tradycyjna jak to w podróży stopem. Dokąd. Skąd. Czemu sami. 
Ja mówię, że nagle zrobił mi się tydzień wolnego, więc nie usiedzę w domu, a że fundusze mierne, no to jadę stopem. A skoro mam wolne do niedzieli (jest środa), to wybrałem Bieszczady, w które wracam po pierwszej wycieczce, jeszcze z rodzicami z początku lat 90tyc. Kolega podróżnik opowiada coś podobnego, że również ma wolne, więc cel ten sam. 
Myślicie, że to ja mam mały budżet? No to co powiecie, na budżet tego chłopaka - 20zł? 😃
Na pytanie gdzie jedziemy, ja odpowiadam, że w Bieszczady. Kierowca pyta, ale gdzie konkretnie? Odpowiadam, nie wiem. Jadę przed siebie. Pada pytanie, gdzie będziesz spać. Wzruszam ramionami, na przystankach? Pod drzewem 😂 .
Drugi pasażer jedzie do jakieś bacówki, którą znają tylko studenci leśnictwa, no i leśnicy. Rozmowa schodzi na temat schronisk, miejsc noclegowych i chłopak opowiada naszemu kierowcy o hotelu w Mucznem. W między czasie mijamy hotel, w którym kierowca ma nocleg zarezerwowany, mijamy go, a kierowca nam go pokazuje i mówi, aaa podwiozę was do Ustrzyk Dolnych. Na rozmowach, opowieściach o podróżach, za czasów studenckich dojeżdżamy do Ustrzyk. Tu kierowca stwierdza, że jest dość późno, więc nas podwiezie do Stuposian. O tej porze mijamy mało aut, więc z dużą wdzięcznością i radością reagujemy na tą wiadomość. 
Przed podróżą gdy o moim pomyślę powiedziałem znajomym, Ci mnie przestrzegali przed wilkami i niedźwiedziami w Bieszczadach, teraz zarówno kierowca jak i współtowarzysz podróży też wyrażają, że to nie najlepszy pomysł, więc rodzi się w mej głowie plan, aby spróbować się dostać z nim do tej chatki. Pytam chłopaka, czy jest szansa, że się mógłbym z nim zabrać do tej bacówki. Z początku nie chcę się zgodzić, tłumacząc, że ona nie jest tak łatwo dostępna, że tylko dla wtajemniczonych, że w niej jest porządek, stąd nie wszyscy o niej wiedzą. Aż w końcu zgadza się, a kierowca stwierdza w Stuposianach, że podwiezie nas...do Mucznego pod ten hotel, który sobie obada. 
W końcu po 18tej wysiadamy pod hotelem, po drugiej stronie stoją domki. Jest sklep. 
Żegnamy naszego super kierowcę, ja obiecuję, że nikomu nie zdradzę miejsca tej bacówki, nikogo nie pewnego nie sprowadzę do niej i w końcu ruszamy ku górze. Przy potoku wchodzimy coraz wyżej. Idziemy lasem, po liściach buczyny. Pod kopułą drzew, buków zaczyna się robić coraz mroczniej. Ale w końcu wychodzimy na ścieżkę i wchodzimy na nią. Kawałek tą ścieżką ruszamy by dotrzeć do drugiej, w którą odbijamy i w końcu docieramy do celu. Na skraju polany, stoi wspomniana chatka. 
Od strony lasu, jest wejście, z którego korzystamy.
Wchodzi, się do izby, z której drabiną można wejść na poddasze, gdzie będziemy spać, oraz do izby z kominkiem, ławą i dwoma pryczami. Okazuje się, że w środku są już dwie pary podróżnych. No to prycze są zajęte - śpimy na górze. Z racji, iż jest wieczór rozpalamy w kominku, przez co całe pomieszczenie napełnia się dymem. Po chwili jednak kominek się nagrzewa i łapie cug, dym szczypiący w oczy się ulatnia. Można usiąść, coś zjeść, napić się.
Toczą się rozmowy. Jest gitara, więc po chwili wśród światła świec i rzucanego blasku z kominka rozbrzmiewa muzyka. Okazuje się, że praktycznie nie znam poezji, a nikt Dżemu nie chce zagrać, więc tylko się przysłuchuje wspólnym śpiewom. Oraz przypatruje popielicom, które bezczelnie wchodzą na stół i szukają jedzenia...I tak powoli dzień się kończy. Przed snem trzeba się jeszcze...wysikać. Po wyjściu, gdy drzwi się domykają i znika nikłe światło, odczuwam co to znaczy ciemność. Ale taka prawdziwa. Nie widzę nic. Dosłownie, nawet nie widzę swojego...no i gdzie sikam 😄 a z lasu każdy stuk, powoduje myśl, niedźwiedź? W końcu jednak idziemy spać...dłuuugi dzień się skończył.


Rano wstajemy, śniadanie, szukam wody (strumień jest kilkaset metrów w dół lasu) i część osób ma w planach wejście na Tarnice. Przyłączam się do nich, jako, że nie znam tych rejonów, choć na mapie, którą mam dokładnie określiłem miejsce, w którym stoi bacówka, ale zawsze to łatwiej, tym bardziej że ścieżka, którą można dojść do połoniny, jest wąska.
Zanim się zbierzemy, robię zdjęcia bacówki i polany. 

Ruszamy, wpierw lasem, a potem ścieżka biegnie skrajem lasu, by przez połoninę, wąską ścieżką wśród traw dołączyć do szlaku. No cóż widoków za dużych nie ma. Jest chłodno...

Ja idę z tyłu, nie narzucam się. Najpewniej zdobywamy Tarnicę, ale szczerze, to już nie pamiętam tego, zdjęć nie mam. Z racji zimnego wiatru i wilgoci wracamy i się ogrzewamy. Ja schodzę do sklepu, bo stwierdzam, że minimum jeszcze jeden dzień tu zostanę. W sklepie kupuję kiełbasę i dwa piwa. Które wieczorem wspólnie konsumujemy, jest jeszcze wieczorem zapijana gorzka żołądkowa...
Ale zanim nastanie wieczór i biesiada, ruszam ku szczytowi, na którym powinno być coś widać. 
Podczas powrotu ze sklepu.
Ruszam też tam, by złapać zasięg, by dać znać, że żyję. Nie jest to daleko, więc po chwili stoję i podziwiam widoki. 
Dostaję też wiadomość, która powoduje, że następnego dnia postanawiam wrócić do domu. Spędzam jakiś czas, podziwiając dalekie szczyty, na całe szczęście rozpogodziło się, więc coś widać, choć nie ma jakiejś super widoczności. 
Wieczór szybko mija. 
Rano schodzę do strumienia, następnie szukam miejsca, z którego mogę nabrać trochę wody, by się trochę opryskać i pakuję się. Następnie zjadam śniadanie i żegnam się z poznanymi ludźmi, a jeszcze wpis do zeszytu. 
Niestety chatka zwaną pod Obnogą, spłonęła kilka lat temu w pożarze. Podobno był o nią spór z leśnikami, komuś nie pasowała. Czy spłonęła sama (jednak kominek nie był szczelny), czy ktoś ją podpalił? Nie wiadomo. Choć skoro jej nie ma...to mogę napisać jej nazwę. Gdzie ona stała...ciii.
Więcej można o niej przeczytać tu link.
Wielka szkoda. Wielka.
Schodzę samemu do Mucznego, licząc, że może spod hotelu coś będzie jechało w dół. Ruszam po starym asfalcie, przez ponad pół godziny mijają mnie dwa auta...jadące przeciwną stronę. Gdy już obliczam w głowie ile mi zajmie dojście do głównej drogi, biegnącej z Ustrzyk Górnych do Dolnych, słyszę auto jadące za mną. Odwracam się, wyciągam rękę, kciuk w górę i stoję. Widzę, że jadą dwie panie, młodsza pewnie ok 60tki. No to nic z tego myślę, ale trzymam fason i ręki nie opuszczam. I auto się zatrzymuje. Dokąd, pada pytanie? No plan minimum do Stuposian, choć dalej to do domu, za Kraków, więc wpierw do Ustrzyk Dolnych, odpowiadam. Pani mówi, to proszę wsiadać. Pada tradycyjne pytanie skąd jestem, co tu robię. Po chwili rozmowy, gdy okazuję się, że dwa dni temu dojechałem w te rejony, też stopem, pani się pyta czy łatwo łapę stopa. Odpowiadam, że tak, że nie mam problemu. Pani mówi na to, a wie pan, że pierwszy raz komuś się zatrzymałam? (totalna głusza bieszczadzka). Robię wielkie zdziwione oczy i dziękuje raz jeszcze, pani rozmyśla i mówi, że jakbym wyglądał jak jej wnuczek, tj spodnie w kroku, zero włosów na łbie (mój skrót myślowy), to na pewno by mi się nie zatrzymała. I mówi, jedziemy do Ustrzyk, więc pana tam zabierzemy. Podpytuje dalej jak to jest ze stopem i dzięki temu mówię, że najgorzej to w miastach się łapię, więc trzeba za nie wyjść. I pani zawozi mnie na drogę wyjazdową z Ustrzyk Dolnych. Skręca z głównej drogi i omijając Hoszów a jadąc przez Równie, wyrzuca mnie przy białej tablicy z czerwonym pasem przekreślającym nazwę. 
Zdjęcie z Bornego Sulinowa, ale tu po lewej to ja. Rzeczywiście sprawiałem dobre wrażenie 😉


Następnie podjeżdżam kawałek jedną okazją, by następny kierowca, zawiózł mnie dokładnie na rogatki Krakowa. Okazało się, że miał jakiś interes, więc po drodze zajechał pod dom, zabrał kanapki ze schabowym, podjechał po kolegę i pojechaliśmy. Ja omal siedzeń nie zjadłem, czując zapach tego kotleta, no cóż jedzenie zjadłem z rana. Dzięki pomyłce, panowie się zagadali i przejechali skręt na wysokości Wieliczki, wyskakuje na przystanku, pierwszym za światłami, za skrzyżowaniem do Wieliczki. Gdy zamykam drzwi dziękując, podjeżdża bus. Wsiadam i jadę pod dworzec, skąd idę na busa do Olkusza, nim w niecałą godzinę dojeżdżam, przesiadka na autobus 633, którym dojeżdżam do Sławkowa. Tam mając w kieszenie jeszcze 8złotych (!!!) kupuje podwójnego snickersa i powoli idę do domu. Choć i tu mi się udaje, bo spotykam znajomych, którzy mnie te ostatnie trzy kilometry podwożą pod dom...a w kieszeni jeszcze zostało na piwo 😊
I tak kończy się ta historia. 
Choć nie, w drodze powrotnej, dowiaduję się, że muszę wybrać urlop wakacyjny, więc nie wracam do pracy, mam jeszcze dwa tygodnie wolnego. Ale ten urlop przesiaduje w domu czytając książki...

Ps. Historię kilka razy opowiadałem, spisałem bodajże dwa razy, ale z racji upływu czasu mogłem coś pomylić (ot w pierwszej wersji piwo kupuje pierwszego dnia w Mucznym, dziś nie kojarzę, ale całkiem możliwe, a drugiego zszedłem dokupić, bo na flaszkę mnie nie stać, a wypadałoby coś postawić na stole). 
Zdjęcia są na papierze, "zeskanowane" telefonem, oraz aparatem stąd inna barwa. Zenitowskie szkło nie było też z serii tych ostrych heliosów, więc i zdjęcia są...klimatyczne 😉

The End.


Komentarze

  1. Zarąbista przygoda i wyprawa! :D
    Zaczynając czytać relację o tej tajemniczej chatce miałem zapytać gdzie ona się znajduje, bo przyszła mi chęć ją odwiedzić. Potem doczytałem, że już jej niema... Szkoda, że takie miejsca znikają bezpowrotnie. Klimat takiej wyprawy dziś coraz trudniej odtworzyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoda, tym bardziej się cieszę, że mogłem poznać klimat tego miejsca. Szkoda, że później niestety góry poszły w odstawkę, ot mieszkanie, remonty itp. Dziś z wielkim sentymentem do niej wracam, wtedy z początku też, a potem...

      Usuń
  2. Super, impreza sprzed 17 lat? Laynn, życzę powrotu na tę drogę "kariery".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak sprzed 17stu lat :)
      dzięki, powoli się zbieram ku powrotowi...ale kiedy powtórzę taką wycieczkę? Się zobaczy :)

      Usuń
    2. Tak mi się skojarzyło...w Izerach miałem taką namiastkę powrotu de takich przygód. Jest tu na blogu to opisane :)

      Usuń

Prześlij komentarz