Zima 2009-2010 mimo początku mojej cukrzycy, górsko, była bardzo bogata. Owszem wrześniowy urlop się nie udał - zamiast jechać zdobyć Rysy (mieliśmy rezerwację w schronisku nad Morskim O.) spędziłem ucząc się nowej rzeczywistości. Po letnich wyjazdach w Tatry i przewędrowanych szlaków na Czerwone Wierchy, Orlą Perć, wyjazd w Beskid Sądecki kolejną wycieczką była listopadowa wędrówka przez Beskid Żywiecki. Dałem radę, więc po niej znów w górach pojawiałem się kilka razy. Byłem dwukrotnie na Kasprowym Wierchu, na Turbaczu, w Chochołowskiej, potem wyszliśmy na wschód słońca, którego nie było na Pilsku, więc gdy zbliżały się święta, rzuciłem pomysł na spędzenie Wielkanocy w górach. I tak w sobotę późnym popołudniem wędrowałem doliną Chochołowską ku schronisku.
Wieczór polegał na integracji, bo dwie osoby przyjęły zaproszenie wrzucone na forum. Okazało się, że świetnie się wtedy zrozumieliśmy i wieczór się mocno przeciągał. Niestety nie wszyscy w pokoju wieloosobowym byli wyrozumiali, choć ja akurat grzecznie próbowałem usnąć.
Schronisko o poranku.
Po śniadaniu dość późnym, powoli się zbieramy by wyjść wyżej. Nasz cel to Grześ, Rakoń i może Wołowiec, ale to zależy od warunków na górze. Jest początek kwietnia, teoretycznie wiosna, ale ta w wysokich górach nieco później przychodzi. Pogoda zapowiada się dobrze, jest słonecznie.
Widok z pod schroniska, na Kominiarski Wierch.
Na podejściu idziemy w słońcu, pojawiają się w lesie płaty śniegu. Końcówka podejścia pod niepozornego Grzesia daje w kość, choć wtedy jeszcze nie wiemy co nas czeka.
Na szczycie...wieje. Ale to tak porządnie. Słońce się chowa. Trasa dobrze widoczna, śniegu za dużo nie ma, dopiero Rakoń jest biały. Szybko ruszamy dalej.
Wiatr zaczyna dawać się we znaki. Za kosodrzewiną szukamy schronienia. Okazuje się, że kolegę tak buty trą, że rezygnuje z dalszej walki i wraca do schroniska.
Grześ 1653m n.p.m. bez śniegu.
My ruszamy dalej, bo jednak kosodrzewiny dają niewielkie schronienie. Z boku odsłaniają się widoki na słowacką Orlą, jak czasem nazywają tą część grani wchodzącą w skład głównej grani Tatr, którą we wrześniu 2020roku odwiedziłem (
link ).
Gdy w lipcu, rok wcześniej tu szliśmy, to widoki mnie zniszczyły. Jedne z piękniejszych. Tym razem jednak widać od wschodu chmury, musi tam być "ciekawie":
W między czasie tak zaczyna wiać, że zaczynają się problemy z podejściem. Wiatr dosłownie zatrzymuje w miejscu. Wołowiec znika w chmurach.
Zaczyna się też śnieg, który jest zbity, więc kto ma, zakłada raki. Ja je będę miał na nogach, drugi raz (biorąc pod uwagę wycieczkę). I do dziś, nigdy więcej ich nie założę. Przed nami Rakoń, kolejny szczyt...do którego jednak nie docieramy.
Rakoń 1879 m n.p.m.
Jedna z dziewczyn w pewnym momencie nie daje rady podejść ani kroku w przód. Po chwili stwierdzamy, że w takim razie zejdziemy po północnym zboczu, w kierunku szlaku w Wyżniej Dolinie Chochołowskiej.
Po chwili wiatr cichnie, grań nas zasłania. Ściągamy niepotrzebne żelastwo, odpoczywamy. Niby nie długi kawałek grani, ale wichura dała nam w kość. Po chwili odsłania się Wołowiec i dalsza część grani:
Łopata z opadającym od niej grzbietem, za nią Jarząbczy Wierch, z lewej Starorobociański Wierch.
Wołowiec, widać podchodzących ludzików z prawej.
Mając okazję, uprawiamy zjazdy na tyłku, śmiechu jest co niemiara. O niepowodzeniu szybko zapominamy. Schodzimy do schroniska i mając kupę wolnego czasu, spędzamy go na łapaniu zasięgu na pół piętrze, na piciu piwa, zawieraniu nowych znajomości, na piciu piwa, piciu piwa...oraz wieczorem dostajemy głupawki. Co poza bieganiem po korytarzach, powoduje mój lot, kiedy fikam koziołka nad kapliczką wiszącą na bocznej ścianie schroniska i ok dwu metrowym locie. Po tym dość szybko się uspokajam, choć mam problem ze snem. Ranne zejście na busa, też stanowi nie lada wyzwanie. Stopa puchnie. Po powrocie do domu, jadę na SOR, robię prześwietlenie. Złamania nie ma. Po tygodniu już jakoś chodzę.
Tydzień później poznaję moją żonę i dwa miesiące później już razem jedziemy w Tatry, gdzie zdobywamy przełęcz
Zawrat.
Komentarze
Prześlij komentarz